To moja skuteczna recepta na koronawirusa
Jestem głęboko przekonana o tym, że w życiu nigdy nie jest tak, że nic nie możemy zrobić. Moja osobista recepta na koronawirusa jest trójskładnikowa.
Stało się to, przed czym ostrzegali nas wirusolodzy, ale co jakoś łatwo było zbagatelizować, gdy już oswoiliśmy się, że covid-19 wykrywa się dziennie u u wielu osób. Znaczny wzrost zakażeń spadł więc na nas niczym kubeł zimnej wody, a atmosfera grozy podsyca różne lęki i obawy.
Strachy
Każdy z nas przeżywa po swojemu tę pandemię. Jedni poddają się panice, inni lekceważą, jeszcze inni próbują się po prostu jako tako odnaleźć i przystosować. Na miarę swojego rozumu i kultury osobistej. Sama należę do grona szczęśliwców, którzy w całym tym okołowirusowym zamieszaniu w żaden wymierny sposób (jeszcze?) nie ucierpieli, rozumiem jednak skalę zagrożenia i uważam, że fundamentalnym wyrazem naszej miłości ku bliźniemu jest teraz noszenie maseczki, trzymanie dystansu i dezynfekowanie rąk. Po prostu. A chociaż nie panikuję, to na własnej skórze odczuwam, jak łatwo strach przed potencjalnymi konsekwencjami zarażenia potrafi zdeterminować moje życie.
Ot, taki prosty przykład. Przyznam, że w naszym kilkunastoletnim pożyciu małżeńskim nic jeszcze tak skutecznie nie studziło naszych zapędów w sypialni, jak wizja „korona-porodu”. Pozwolę sobie przy tym nadmienić, że mam za sobą trzy porody. Każdy zupełnie inny, każdy pełen pięknych wspomnień, choć niepozbawiony trudnych emocji. Więc jakieś tam doświadczenie mam i wydawałoby się, że nic mnie w tej akurat sferze nie powinno przerażać.
A jednak gdy wracam pamięcią do naszych porodowych historii, to doświadczam całej feerii wrażeń i trudno mi ich nie odnosić do sytuacji tu i teraz. Choćby nasz trzeci poród – samo wspomnienie o tym, jak Iwan trafił na intensywną terapię, a my zderzyliśmy się z zalewem frustracji, jakie niesie ze sobą doświadczenie rodzicielskiej bezsilności, w dzisiejszej sytuacji niesamowicie mnie blokuje. W tamten trudny czas, gdy we mnie szalały poporodowe hormony, zmęczenie, strach o dziecko i fizyczny ból, Najlepszy z Mężów po raz kolejny w moim życiu udowodnił, że nie bez przyczyny nosi na tym blogu taki a nie inny przydomek (w domu jest po prostu „Miśkiem”). Był.
Był przy mnie cały czas: duchowo, a i w dużej mierze – fizycznie. Dwoił się i troił, by ogarnąć potrzeby naszej dwójki starszaków, dać mnie w szpitalu choć kilka chwil snu, a Trzeciorodnemu – okablowanemu w całe mnóstwo sprzętu diagnostycznego – ciepło i rodzicielską bliskość. Gdy więc pomyślę sobie, że mogłabym teraz wylądować na oddziale poporodowym bez możliwości kontaktu z noworodkiem, który wymaga intensywnej opieki (np. wcześniak) i bez fizycznego wsparcia Bliskich, to czuję strach, frustrację i… gniew.
Chociaż nie panikuję, to na własnej skórze odczuwam, jak łatwo strach przed potencjalnymi konsekwencjami zarażenia potrafi zdeterminować moje życie.
Nie wiem, na co jestem bardziej wściekła: na covid, na absurdalne procedury, czy na bezduszność systemu, z którym kobiety obecnie muszą się borykać… Nie wiem. Wiem tylko jedno: covid okrada nas nie tylko ze zdrowia fizycznego, ale także psychicznego.
Koszty
Żeby było jasne. Uważam, że koniecznie powinniśmy robić wszystko, co możliwe, by uchronić najsłabszych przed wirusem, który – jak pokazują statystyki – nie tyle zabija, co… dobija. Maseczki, dystans, mycie rąk. Słuchanie wirusologów. Naprawdę to nie są wielkie poświęcenia, ale wyraz zwykłej, ludzkiej solidarności. Rozsądku. To jest potrzebne. Ale nie może być tak, że umykają nam koszty. Koszty lęków, straconych szans, paniki, absurdów, braków…
Pomyślmy o tych wszystkich zafoliowanych od stóp do głów pracownikach służb medycznych czy porządkowych, którzy ze wszech miar starają się nie zarazić, bo doskonale wiedzą, jakie mogą być konsekwencje ich zarażenia dla wydolności całego systemu społecznego w Polsce. Pomyślmy o tych wszystkich kobietach, które nie są w stanie kangurować swoich za wcześnie urodzonych dzieci. Które muszą rodzić w samotności. Pomyślmy o chorych (w szpitalach i w domach), których nikt nie może odwiedzić.
Pomyślmy o tych studentach, którzy mieli zetknąć się ze światem akademickim, a doświadczają jego wypreparowanej namiastki na tych wszystkich teamsach, zoomach i innych platformach. O uczniach, którzy w sferze edukacji doświadczają przede wszystkim niepewności i absurdów. O przedsiębiorcach wciąż zaskakiwanych nowymi pomysłami i wymaganiami. Pomyślmy o tych seniorach, którzy mają się chronić przed covidem, ale w czterech ścianach ich mieszkań czyha wcale nie mniej groźny wróg: samotność. Przykłady można wymieniać i wymieniać. Nikt, naprawdę nikt nie jest dziś wolny od negatywnych konsekwencji, jakie w nasze życie wniósł ten mały, wredny wirus.
Tyle, że w dobie doraźnej walki z covidem, wciąż niewiele rozmawiamy o kosztach, które nie są wymierne, których nie da się łatwo zweryfikować w statystykach. O kosztach lęków, frustracji, przemocy, niepewności, emocjonalnych strat. Bo ktoś nie mógł przytulić, nie mógł wysłuchać, nie mógł porozmawiać. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jesteśmy na wojnie. Na prawdziwej wojnie – z niewidocznym, ale bardzo realnym wrogiem – i, niestety, nie da się tej wojny wygrać bez obrażeń.
Możemy jednak o ofiarach myśleć i na tyle, na ile to możliwe – wspierać je, zaopiekować. Dobrym słowem. Życzliwym wysłuchaniem. Obecnością. Uśmiechem. Wysłanym przelewem. Zawsze, zawsze jest jakaś możliwość, by zrobić coś dobrego dla drugiego.
Leczenie
Bo – jestem o tym głęboko przekonana – w życiu nigdy nie jest tak, że nic nie możemy zrobić. Więc moja osobista recepta na koronawirusa jest trójskładnikowa.
Po pierwsze: współczucie. To, moim zdaniem, jest obecnie podstawowy lek, który powinniśmy łykać niczym witaminę C w sezonie grypowym i którego nie da się przedawkować. Empatia nas uratuje, nie politycy. Myślmy o innych. O przemęczonych pracownikach służby zdrowia, sfrustrowanych nauczycielach, samotnych seniorach, okradzionych (z pięknego porodu) położnicach. O dzieciach, które być może nie rozumieją tego, co się wokół nich dzieje, ale czują narastającą atmosferę grozy. O chorych w szpitalach i pozbawionych dochodów ludziach kultury.
Pierwszym lekiem na covid powinno być myślenie o innych. Może nie pomożesz słowem, ale Twoje słuchanie pozwoli komuś upuścić pary. Może nie rozwiążesz systemowych problemów polskiej służby zdrowia, ale Twój uśmiech i zwykłe: „Dziękuję. Doceniam!” „zrobi” jakiejś Salowej dzień. Może jak kupisz bilet na wirtualny seans, to uratujesz właśnie czyjeś miejsce pracy. Może. Nie wiemy, czy tak jest, ale naprawdę niewiele masz do stracenia.
Pierwszym lekiem na covid powinno być myślenie o innych.
Po drugie: wyłącz się z sieci. Serio. Do tej pory raz, dwa razy w roku robiłam sobie internetowy detoks i zawsze przynosiło to fenomenalne owoce w moim życiu. Nie inaczej jest tym razem. Odkąd naszym światem zawładnął korona-temat, odcinam się od mediów znacznie częściej. Bo co mi da sprawdzanie 300 razy dziennie statystyk zarażeń albo sprawdzanie, co na temat rządowych strategii powiedział ten czy inny człowiek?
Raz, że po lockdownie mam powyżej uszu wszelkich zdalnych spotkań, wideokonferencji i webinariów. Ogólnie – internetu. Dwa, że w zalewie informacji trudno jest nieustannie odsiewać prawdziwe fakty od opinii. Trzy, że emocjonalny i stronniczy sposób redagowania artykułów jest obecnie zmorą chyba wszystkich portali internetowych. Więc lepiej mi o tym, co w świecie, dowiedzieć się raz w tygodniu z lektury papierowego wydania tygodnika, a zaoszczędzony w ten sposób czas przeznaczyć na lekturę książek, spacery po parku czy rozmowę z bliskimi mi ludźmi.
Można żyć bez internetu. Zapewniam. Wystarczy tylko odstawić komórkę na wyższą półkę i wyciszyć telefon. Więcej pokoju w sercu gwarantowane.
Po trzecie: zaufaj. Szukaj dobra i sensu, a nie karm się spiskowymi teoriami dziejów, nienawiścią, podziałami, pychą, egoizmem i brakiem pokory. Co mam na myśli? Ano to, że obecna sytuacja jest dla nas, wierzących, szansą na nawrócenie. Bo covid obnaża nasze ludzkie przywary: skłonność do dyskutowania i pielęgnowania w sobie farezyizmów, egoizmów i pychy. Jak Polska długa i szeroka pełna jest przecież obecnie specjalistów od epidemii, zdrowia publicznego i teologii. Nie brakuje tych, co to zostali oświeceni i jednym, zamaszystym cięciem tasaka są w stanie rozwiązać wszelkie dylematy życia społecznego. Osobiście jednak omijam takowych szerokim łukiem. Bo życie nigdy nie było i nie będzie czarno-białe. Dlatego potrzebujemy Pana Boga.
Żeby w zamęcie codzienności się nie pogubić i nie stracić tej iskry Miłości, którą Pan złożył w sercu każdego z nas. Ufam, że Bóg jest większy niż ten cały syf, który covid powoduje. Wiem, że On nas nie zostawia. Że JEST i wskazuje drogę. Zgłębiam więc Jego Słowo, by w Nim znaleźć pokój i odpowiedzi na pytania, które mi się kłębią w głowie. To dużo lepsze niż śledzenie medialnych doniesień z frontu walki z wirusem.
Myślmy więc o innych, współczujmy z nimi i u Boga szukajmy rady, jak budować pokój, gdy wokół burza. Nie ma póki co szczepionki na covid. Nie jesteśmy jednak zostawieni na pastwę losu. Jest Ktoś, kto nas kocha bezgranicznie, kto niesie nadzieję i kto wyposażył nas w niezbędne talenty, byśmy sobie z wirusem dali radę. Nie bójmy się w to wierzyć.
Agata Rusek - zawodowo związana z osobami starszymi, od 5 lat koncentruje się raczej na młodszych pokoleniach (czyt. jest mamą trójki szkrabów).
Tekst pochodzi z bloga dobrawnuczka.blog.deon.pl.
Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł