Wiem, że wiara nie gwarantuje udanego małżeństwa
Kościół jednak pokazuje mi, jak żyć, by się w związku rozwijać – nie tylko osobiście, ale również w relacji. Dostaję do ręki konkretne środki.
Słuchałam ostatnio kazania dotyczącego fragmentu Ewangelii, w którym Zacheusz wchodzi na sykomorę. Kaznodzieja powiedział kilka cennych dla mnie zdań – np. to, że ludzie czasem zasłaniają nam Jezusa. Wspomniał, że np. w środowisku pracy są takie osoby, które (cytuję) „śmieją się z małżeństwa, jakby było się z czego śmiać”.
Szczerze? Reszty nie słyszałam. Dotarł do mnie przekaz – małżeństwo jest czymś, co w wielu sercach budzi śmieszność. Dlaczego?
Choć nie spotkałam się nigdy z tym, że ktoś mówi mi wprost, że małżeństwo sakramentalne to przeżytek i w ogóle z czym do ludzi, to widzę, że wiele osób wokół mnie kieruje się zupełnie innymi wartościami niż ja sama – i często są to osoby, które regularnie spotykam w kościele.
Nie czuję się lepsza, mądrzejsza, bardziej wartościowa. Raczej mój smutek wzbudza fakt, że wiele osób wybiera zło, nazywając je dobrem, a grzech ogranicza ich percepcję i zdolność mądrego wyboru w drodze do małżeństwa.
Gdyby spojrzeć na małżeństwo na płaszczyźnie relacji opartej na wierze, życie staje się trochę prostsze.
Jeśli obie strony żyją blisko Boga łatwiej zawalczyć o czystość w narzeczeństwie (bo jedna strona nie musi wymuszać nic na drugiej, czystość jest WSPÓLNYM dążeniem). Nie jest dla nich trudnością nie do przeskoczenia osobne mieszkanie przed ślubem (choć nikt nie mówi, że to jest łatwe!), wierność czy niekorzystanie z antykoncepcji hormonalnej.
Gdy są razem łatwiej znoszą obelgi, przytyki i kiwanie głową tych, którzy w najlepszym wypadku traktują ich jak ufo, w najgorszym – jak religijnych fanatyków.
Każde małżeństwo wcześniej czy później dopadnie mniejszy bądź większy kryzys. O ile łatwiej jest nie trzasnąć bezpowrotnie drzwiami, gdy wychodzi się na starcie z założenia, że małżeństwo jest nierozerwalne? Automatycznie szuka się wtedy rozwiązań, nie pretekstu do rozwodu. Jednocześnie ma się poczucie, że jest ktoś, kto będzie przy mnie zawsze – wlewając w serce pokój i zapewnienie, że jest przy mnie na dobre i na złe.
Kiedy przysięga ma wartość sama w sobie, łatwiej jest być jednym ciałem – nie tylko w sferze ciała, ale i ducha. Kiedy szukasz porozumienia, bo wiesz, że twój współmałżonek chce twojego dobra i nie jest twoim wrogiem – jest dużo łatwiej.
Co jednak, gdy wiary brak? Albo, gdy jest, ale tylko po jednej stronie? Nigdy nie byłam w takim miejscu. Nie wiem jak wygląda świat żony, której wartości nie tylko nie są dzielone, ale również są nieszanowane.
Jak ukształtować sumienie i wrażliwość, by nie krzywdzić siebie i innych, gdy nie dba się o swoją duszę? Gdzie szukać pomocy, gdy jest naprawdę źle, a modlitwa czy sakramenty to ostatnia droga, na którą ma się ochotę wejść? Nie wiem.
Dla mnie małżeństwo ma głębokie znaczenie. Kościół uczy mnie nie tylko o jego nierozerwalności. Pokazuje mi też, jak żyć, by się w związku rozwijać – nie tylko osobiście, ale również w relacji. Dostaję do ręki konkretne środki (choćby spowiedź) i narzędzia (warsztaty, rekolekcje, dni skupienia, rozmowy duchowe). Mam całe spektrum możliwości. Mogę po nie sięgać dzięki temu, że jestem w Kościele.
Wiem, że wiara nie gwarantuje udanego małżeństwa. Wiem też jednak, że dojrzałość, praca ze swoimi słabościami, szczera rozmowa z innymi, nowe spojrzenie na pewne sprawy daje szerokie pole do działania. Trzeba jednak wejść na trudną drogę pełną wybojów i wymagającą ogromnego wysiłku.
Kiedy po raz kolejny robię rachunek sumienia, patrzę na swoje motywacje, pragnienia, myśli, błędy – weryfikuje to moje życie na tyle, że mam szansę zawrócić, zrobić coś raz jeszcze, ale inaczej. Do tego jednak trzeba się zatrzymać, często poprosić kogoś bardziej dojrzałego o pomoc i przyznać się (przede wszystkim przed samą sobą), że nie jest się ideałem.
Gdzie szukać pomocy?
Mam mądrego spowiednika, którego się nie boję – wiem, że mogę mówić wprost i że zostanę wysłuchana i przyjęta z tym, co w sobie noszę. Tak, to jest dla mnie cenne, że w każdą dziedzinę życia, w każdy mój brak mogę wpuścić Jezusa w sakramentach. Dla mnie to jest podstawa.
Coś, co jest jednak bardzo ludzkie i dla mnie niezbędne, to inne wierzące małżeństwa. Mam ich wokół siebie masę! Kiedy myślę o wspólnocie małżeństw, do której należymy z mężem wiem jedno – gdyby działo się coś złego, nie zostałabym z tym sama. Udowodniono mi to już nie raz – w sprawach mniej lub bardziej znaczących.
Kiedy mogę porozmawiać, zobaczyć perspektywę żony z np. 20-letnim stażem, która przeżywała podobne rozterki – jest łatwiej. Rozmowa, spojrzenie, czasem prosty gest przytulenia – potrafią uratować niejedno małżeństwo przed decyzją: chcę rozwodu.
Życzę sobie, bym i ja kiedyś była światłem w małżeńskiej drodze dla innych.
Skomentuj artykuł