Auto-da-fé
Mój znajomy, Jarek*, uraczył mnie ogromnym kartonowym pudłem, pełnym grubaśnych książek. Było tego, nie przesadzam, dobrych kilkadziesiąt tomów.
Uwielbiam książki, kupuję ich więcej, niż jestem w stanie przeczytać. Jednak prezent przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Raz, że mój dom jest dokładnie wypchany książkami, trudno już coś nowego wetknąć. Dwa – że prezent zawierał, bez wyjątku, „dzieła” autorów antykatolickich.
„Grzechy papiestwa”
Kiedy zobaczyłem tych wszystkich Drewermannów, Deschnerów, Küngów, Lincolnów, Baigentów, te ich ucieszne „Grzechy papiestwa”, „Tajne historie Watykanu”, „I znowu piejące kury”, gdy przerzucając strony raz po raz natrafiałem na satanistycznego (czy też pogańskiego) węża zdobiącego logo pewnego wydawnictwa (najczęściej reprezentowanego w tym zbiorze) – wówczas spojrzałem na ofiarodawcę ze szczerym zdumieniem. Znałem go jako człowieka prawego, dobrego katolika. Trudno było mi uwierzyć, że to on zgromadził owo panopticum.
- Tomasz* dał mi to wczoraj – wyjaśnił Jarek. – Powiedział, że już mu to niepotrzebne.
Tomka spotkałem ze dwa razy, wiele lat temu. Został mi w pamięci jako człowiek o szerokich zainteresowaniach (szczególnie teologicznych), zaangażowany w szereg zbożnych inicjatyw, a przy tym zapalony bibliofil.
- Dzięki! Zimy mamy teraz ostre, przyda się ten chłam na podpałkę – zażartowałem, bo obaj czuliśmy się jakoś niezręcznie.
- To nienajgorszy pomysł – mruknął pod nosem Jarek.
Konspiracja Jezusa
Nie myślałem wtedy poważnie o tej podpałce, bo książka to dla mnie coś więcej niż zwyczajna rzecz użytkowa. To źródło wiedzy, radości i niezapomnianych doznań, którego nie zastąpi nic, ani kino, ani komputer. Ktoś ładnie powiedział, że książki zamieszkują duchy, roztaczające jakąś osobliwą magię, rzucające na czytelników czar. Jest w tej metaforze sporo prawdy – ale uwaga! Niekiedy spotykamy duchy złe.
Do kartonowego pudła zaglądałem od czasu do czasu. Za każdym razem ogarniało mnie złośliwe rozbawienie. Tomy, które wertowałem, zawierały ogromną ilość piramidalnych bzdur. Zwyczajnie obrażały inteligencję czytelników. Gdybym był antyklerykałem (a więc adresatem owych „dzieł”) – pewnie bym się pienił z wściekłości, mając nieodparty dowód na to, że autorzy uważają mnie za idiotę.
Ot, choćby wytwór panów Baigenta, Leigha i Lincolna – „Święty Graal, Święta Krew”, pozujący na reportaż historyczny. Wymieniona trójka autorów ogłosiła dokonanie odkryć iście wiekopomnych. Ich zdaniem Jezus wcale nie umarł na krzyżu, a jedynie upozorował swą śmierć i zbiegł przed rzymskimi siepaczami. Następnie przedostał się w tajemnicy na teren dzisiejszej Francji, rzecz jasna z ukochaną u boku (taka historyjka musi mieć przecie hollywoodzki styl). Szczęśliwą wybranką Nauczyciela z Nazaretu miała być Maria Magdalena. Ich potomstwo dało początek... dynastii Merowingów, władającej Francją przez parę wieków. Czasy świetności tego rodu należą do przeszłości, ale...
Teraz wstrzymajcie oddech i bijcie czołami przed odwagą i bystrością trójki autorów, którym udało się ujawnić szeroko rozgałęziony spisek, mający na celu przywrócenie władzy potomkom Jezusa! Stoi za tą konspiracją tajne stowarzyszenie o nazwie Zakon Syjonu (Prieure de Sion), knujące od prawie tysiąca lat. Wśród przywódców (Wielkich Mistrzów) tajnego bractwa autorzy wymieniają m.in. jednego z przywódców I Krucjaty Godfryda de Bouillon, geniusza wszechczasów Leonarda da Vinci, pisarza Wiktora Hugo i artystę Jeana Cocteau...
Na Zachodzie „rewelacje” Baigenta, Leigha i Lincolna zostały dawno zdemaskowane. W najlepszym wypadku (jeżeli nie kłamali świadomie) padli oni ofiarą swej naiwności, nabrani przez znanego mitomana i oszusta Pierre’a Plantarda, rzeczywistego założyciela (w 1954 r.) Zakonu Syjonu (początkowo było to stowarzyszenie walczące o... tanie mieszkania). Monsieur Plantard sam ogłosił się Wielkim Mistrzem swej organizacji (któż nie chciałby być następcą wielkiego Leonarda?), sfabrykował również dokumentację mającą świadczyć o jej wielowiekowej działalności, a także „dowody” na swą przynależność do rodziny królewskiej...
Z kolei sensacyjne historyjki o małżeństwie Jezusa z Marią Magdaleną to nic nowego. Nie wiem, od kogo „zrzynali” pan Baigent i spółka. Może od pewnego włoskiego dziennikarza-socjalisty, niejakiego Benita Mussoliniego, który zanim wymyślił faszyzm, tworzył właśnie takie brukowe opowiastki. Niestety, polscy wydawcy „Świętego Graala, Świętej Krwi” nie raczyli poinformować czytelników o powyższych faktach, i dlatego Internet pełen jest wynurzeń rozgorączkowanych małolatów (?), relacjonujących z przejęciem swe wrażenia z lektury tego „dzieła”.
„Współczesny Wolter”
Ktoś mi zarzuci, że w sporze o Kościół nie jestem bezstronny. Dobrze, w takim razie, aby zilustrować RZETELNOŚĆ antykatolickich paszkwilantów, zajmijmy się tematem neutralnym.
Wśród autorów zbioru najwięcej było pozycji Niemca Karlaheinza Deschnera. Potężne, kilkusetstronicowe tomiszcza w twardych oprawach, opatrzone setkami przypisów i bogatą bibliografią (które zapewne miały wywoływać u niewyrobionych czytelników stan nabożnego podziwu dla aparatu naukowego niemieckiego „badacza”).
Oprócz jego książek antykościelnych, była także jedna poświęcona historii Stanów Zjednoczonych – „Moloch” (wyd. polskie Gdynia 1996). Również napisana w konwencji paszkwilu – być może pan Deschner inaczej pisać nie potrafi.
Oto przykład jeden z wielu. Deschner opisuje wojnę koreańską (1950-1953) – twierdzi, że dla amerykańskich lotników podjęcie walki z sowieckim samolotem myśliwskim MiG-15 GRANICZYŁO Z SAMOBÓJSTWEM; że przez całą wojnę Amerykanom nie udało się strącić ANI JEDNEJ takiej maszyny...
Deschner kłamie (albo nie ma pojęcia, o czym pisze). Każdy szanujący się miłośnik lotnictwa jednym tchem wyrecytuje całą litanię nazwisk słynnych „łowców MiG-ów”, takich jak McConnell, Jabara, Fernandez czy Gabreski. Jeśli nawet ówczesne raporty pilotów US Air Force były nieco zbyt optymistyczne (meldowali zestrzelenie aż 850 myśliwców MiG-15, przy sześciokrotnie mniejszych stratach własnych), to istnieją przecież oficjalne dane strony komunistycznej, potwierdzające utratę 566 samolotów tego typu.
Może kogoś zainteresuje fakt, że surowy „moralista” Karlheinz Deschner, tak chętnie zarzucający chrześcijanom zbrodnie, kłamstwa i obłudę, sam w 1942 r. wstąpił na ochotnika do armii Hitlera, któremu służył wiernie, aż do kapitulacji III Rzeszy. Dziś nazywany jest w Niemczech „współczesnym Wolterem”. Chyba dlatego, że prawdziwy Wolter znany był jako bezczelny łgarz.
Zatruty dar
Po kilku miesiącach Jarek odwiedził mnie znowu. Powiedział, że nasz wspólny znajomy, Tomasz, zmienił się nie do poznania. Intrygowanie przeciw znajomym, rozbijanie środowiska, podejrzenie o defraudacje, homoseksualizm...
- On naprawdę potrzebuje modlitwy – stwierdził na pożegnanie Jarek.
Poszedł sobie, a ja wspomniałem owe książki, otrzymane w darze. Kiedyś Tomasz, dawny katolicki aktywista, przekazał je Jarkowi, mówiąc, że już ich nie potrzebuje. Już odegrały swoją rolę?
Moja żona myślała chyba to samo, co ja.
- W tych książkach jest zło – powiedziała. – Trzeba je spalić.
Stos
Zabraliśmy się sprawnie do dzieła. Próbowaliśmy żartować, że szykujemy inkwizycyjny stos, na którym spłoną dzieła heretyków. Ale kpiarski dyskurs jakoś się nie kleił. To była robota niezbyt przyjemna, choć konieczna. Coś jak usuwanie śmieci, albo zabijanie insektów.
Było mi smutno. Płomienie buchały wysoko, pożerając wytwory „demaskatorów Kościoła” - a ja myślałem o dawnym koledze, któremu te stronice sączyły w duszę trupi jad.
Były z nami nasze dzieci. Patrzyły na ogień szeroko otwartymi oczami. Tłumaczyliśmy im, o co tu chodzi. Że te książki zrobiły pewnemu człowiekowi krzywdę. Że niekiedy należy coś zniszczyć, żeby uratować coś cenniejszego. Że zło i kłamstwo czasem trzeba wypalić ogniem.
* imiona zostały zmienione
Skomentuj artykuł