Biada mi, gdybym nie głosił…
Myśl ta gryzła mnie przez lata: Ludzie, którym chcę głosić Chrystusa, nie chcą Go ani znać, ani być przez Niego zbawieni. Dlaczego więc Bóg posyła mnie na misje?
Dlaczego pragnę jechać na misje? Po co pchać się tam, gdzie mnie nie chcą? Te dwa pytania zrodziły się we mnie jakieś dwanaście lat temu, kiedy zakochałam się w Bliskim Wschodzie.
Nowina – Dobra czy własna?
Trudno jest Kościołowi wytłumaczyć się z misji głoszenia Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego. Współczesny człowiek wolałby raczej umieścić Kościół obok innych religii na półeczce w wielkim supermarkecie świata. Co więcej, najlepiej, żeby chrześcijaństwo było – jak to się w języku informatycznym mówi – kompatybilne z innymi religiami i filozofiami. No i ważny jest sukces. Jeśli już koniecznie Kościół musi głosić Dobrą Nowinę, to powinna być ona atrakcyjna i skuteczna; powinna być receptą na sukces. Tymczasem misja Kościoła zupełnie nie spełnia tych oczekiwań. Można powiedzieć, że zawsze była niepopularna: „Tak więc, gdy Żydzi żądają znaków, a Grecy szukają mądrości, my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan, dla tych zaś, którzy są powołani, tak spośród Żydów, jak i spośród Greków, Chrystusem, mocą Bożą i mądrością Bożą” (1 Kor 1, 21-24).
Niektórzy próbują coś majstrować przy Ewangelii tak, żeby bardziej pasowała do wielkiego supermarketu religii, ale ich nauka przestaje być wypełnianiem misji Kościoła. Mówią tylko we własnym imieniu, głoszą własną „nowinę”. Są i tacy, którzy dają się przekonać, że dzisiaj nie wypada „narzucać” innym religii przez misje. Jednak prędzej czy później mają poważne problemy ze swoją własną wiarą: albo ją tracą, albo wykoślawiają. Prawda jest taka, że jeśli Kościół, chrześcijanie, przestaliby głosić Jezusa Chrystusa takim, jaki jest, przestaliby być sobą, a po pewnym czasie zniknęliby z powierzchni ziemi.
Być znakiem… zapytania
Kiedy próbujemy wytłumaczyć, dlaczego głosimy Jezusa Chrystusa całemu światu, zwykle przychodzą nam na myśl słowa Jezusa: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19). To prawda, mamy obowiązek czynić to, co nakazał Jezus, do końca świata. Św. Paweł mówi nawet: „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” (1 Kor 9, 16). Misjonarze zauważają, że Pan Bóg błogosławi za hojność i ten Kościół, który wysyła wielu misjonarzy, najczęściej ma wiele nowych powołań, a ten, który myśli tylko o sobie, szybko odczuwa ich brak.
Ale misyjność to nie tylko suchy obowiązek. To coś znacznie bardziej tajemniczego i w pewnym sensie nieokiełznanego. Wystarczy wspomnieć reakcje osób, z którymi stykałam się w czasie nauki w londyńskim college’u: Hassan z Tunezji miał dużo pytań odnośnie do Kościoła katolickiego i innych wyznań chrześcijańskich, Miriam z Bangladeszu intrygował mój zawsze jednakowy strój, Jana z Czech drążyła temat Pisma Świętego i możliwość poznania Boga, Koreańczyk Kim, mimo iż jest buddystą, był zainteresowany możliwością odpuszczenia grzechów. Nie starając się nawet o to, sama w sobie jestem znakiem zapytania dla innych, bo okazuje się, że nie można wobec Chrystusa pozostać obojętnym, kiedy znamy się już wystarczająco długo. Chrystus jest rzeczywiście najgłębszą odpowiedzią na pytania i niepokoje moich kolegów i koleżanek.
Miłość, która przynagla
Istnieje też druga strona misji, a właściwie samo źródło. Żeby je zobaczyć, trzeba zejść do serca Kościoła: do miłości Trójcy Świętej, a konkretnie do Jej pragnienia, aby każdy człowiek został włączony w Jej miłość. Trzeba byłoby mistyka, żeby opisać żar tego pragnienia. Doświadczenie nawet jego odrobiny sprawia, że chrześcijanin – misjonarz będzie zdolny do największych poświęceń, żeby tylko zdobyć jakąś duszę dla Jezusa. Nigdy nie zgodzi się na położenie największego szczęścia tutaj na ziemi, a nieogarnionego w niebie, jakim jest życie życiem Jezusa Chrystusa, na półce wraz z innymi „produktami religijnymi”. Nie pozwoli mu na to jego miłość do Jezusa Chrystusa, który pragnie – poprzez misjonarzy – przyciągnąć do siebie każdego człowieka.
Trzeba na koniec dodać, że działania, głoszenie, rozmowy i spotkania to zaledwie początek. Nie byłyby one tak skuteczne, gdyby nie czerpały ze skarbca Kościoła, jakim są modlitwy i cierpienia znanych i nieznanych świętych ofiarowane w intencji misji. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus zrozumiała to doskonale, odkrywając swoje miejsce w sercu Kościoła. Ja, znając opowieści wielu misjonarzy, a sama stawiając pierwsze kroki na węgierskiej ziemi, mogę powiedzieć, że jeżeli jesteśmy zdolni nieść imię Jezusa Chrystusa na krańce ziemi, to tylko dzięki miłości Trójcy Świętej i mocy modlitwy tych, którzy o nas pamiętają. Bo misja Kościoła jest także tajemnicą wymiany duchowych darów, którą – mam nadzieję – w całej okazałości poznamy w niebie.
Skomentuj artykuł