"IKC" - ojciec "Dziennika Polskiego"

"IKC" - ojciec "Dziennika Polskiego"
Siedziba koncernu, Pałac Prasy przy Wielopolu. Zdjęcie pochodzi z numeru jubileuszowego IKC, z grudnia 1935 r. (fot dziennikpolski24.pl)
Logo źródła: Dziennik Polski Jan Rogóż / "Dziennik Polski"

"Dziennik Polskiego", który od 4 lutego 1945 zaczął schodzić z maszyn, ukazuje się do dziś  już w innym wydawnictwie, ale pod tym samym adresem z tym samym szyldem opracowanym przez dawnego grafika "IKC-a" Tadeusza Olszewskiego. Jest więc w jakimś sensie "Dziennik Polski" ostatnim - choć pogrobowcem i z nieprawego łoża - najmłodszym dziecięciem największego koncernu prasowego w dziejach polskiej prasy.

"IKC", niepostrzeżenie z bulwarowego pisemka przepoczwarzył się w ogólnopolski opiniotwórczy dziennik. Miał 6 mutacji terenowych, kilkanaście monotematycznych dodatków...

Nie spoczywamy nigdy...
Białe snują się papieru wstęgi
w paszczy maszyn bez końca... bez końca;
Gmach zanosi się hymnem potęgi
Zda się ściany w kawały roztrąca
Zda się chaos wiruje zamętem
W blasku gwarów i świateł powodzi
Jednak wolą jedną wszystko spięte
I myśl jedna wszystkim przewodzi.

Wiersz ten nie jest zapewne poezją najwyższego lotu, ale wyjątkowo trafnie oddaje nastrój grudniowych dni 1935 roku, gdy "Ilustrowany Kurier Codzienny" obchodził swe srebrne gody - jubileusz 25 lat obecności na rynku prasowym. Ów gmach, siedziba koncernu, Pałac Prasy przy Wielopolu, istotnie "zanosił się hymnem potęgi", a jego właściciel, Marian Dąbrowski, założyciel i naczelny redaktor "IKC-a" odbierał hołdy mogące dziś budzić zdumienie i zażenowanie. Główne uroczystości odbyły się 18 grudnia, dokładnie w 25. rocznicę ukazania się pierwszego numeru gazety i połączone zostały z 35-leciem pracy dziennikarskiej Dąbrowskiego. Na jego cześć w westybulu na II piętrze współpracownicy wmurowali marmurową tablicę, chór pracowników odśpiewał "Gaude Mater Polonia" i skomponowany przez Bolesława Wallek-Walewskiego hymn "IKC-a": "Idziemy naprzód życia heroldowie, my przednia straż i ariergarda, nie spoczywamy nigdy...".

Można by tę czołobitność wobec szefa objaśniać koniunkturalizmem. Jednak gdy w 1958 roku Dąbrowski w ubóstwie i zapomnieniu zmarł na Florydzie, nic chyba, poza daniem świadectwa prawdzie, nie dyktowało poniższych słów skreślonych w pośmiertnym wspomnieniu przez jednego z dawnych współpracowników: "Dla nas, którzy pracowaliśmy z Dąbrowskim jako dziennikarze, pozostanie on w pamięci jako twórca największego przedsiębiorstwa wydawniczego w Europie Wschodniej - przedsiębiorstwa, które zbudował dosłownie z niczego! Mógł tego dokonać, ponieważ posiadał wyjątkowe znawstwo ludzi, umiejętność dobierania sobie utalentowanych współpracowników i dar zjednywania ich sobie poprzez zalety swego charakteru. Nie był żadnym publicystą i sam chyba sklecił w życiu kilka zaledwie artykułów. Za to nosił w sobie olbrzymi dynamizm dziennikarski, posiadał świetne wyczucie redakcyjnego materiału, wspomagane rzadką intuicją wyłapywania najbardziej atrakcyjnych tematów i tworzenia z nich "sensacji dnia".

U progu swej kariery Dąbrowski imał się rozmaitych zajęć, był instruktorem krakowskiego "Sokoła" i nauczycielem gimnastyki w jednym z gimnazjów krakowskich, redaktorem sportowym w "Przeglądzie Gimnastycznym", próbował belferki, handlu. Po plajcie "Przeglądu Gimnastycznego" związał się z tygodnikiem "Ilustracya Polska" Ludwika Szczepańskiego, jednej z najciekawszych osobowości krakowskiego środowiska dziennikarskiego. Ludwik Szczepański w latach 1897-1900 wydawał tygodnik "Życie" od którego zaczęła się Młoda Polska. Pisali do niego Przybyszewski, Miciński, Tetmajer, oprawą graficzną pisma zajmował się Stanisław Wyspiański. "Ilustracya Polska" wychodziła w latach 1901-1904 i nie miała większego powodzenia. Gdy padła, Szczepański otworzył gazetę codzienną "Nowiny dla wszystkich". Gazetę jakiej dotychczas w Krakowie, poza nielicznymi efemerydami, nie było; miała duży nakład, niską cenę i licznych, choć niezbyt wykształconych czytelników. Była gazetą popularną, bulwarową czy, jak kto woli, brukową. Jakkolwiek by ją jednak nazwać, była już gazetą nowej generacji, nadchodzącej epoki kultury masowej. Gazetą o wszystkim, dla wszystkich, tanią, powszechnie dostępną.

Dąbrowski stosunkowo krótko terminował u Szczepańskiego, ale okazał się uczniem pojętnym. Postanowił usamodzielnić się, zostać wydawcą, kreować podobną gazetę wedle własnej wizji. Pierwsze podejście było mało fortunne. Niewielkie oszczędności i posag żony wystarczyły, by zostać udziałowcem endeckiego "Głosu Narodu". Jednak pozostali akcjonariusze okazali się oporni wobec reformatorskich zapędów nowego wspólnika. Po dwóch latach Dąbrowski wycofał udziały w "Głosie Narodu" i postanowił uruchomić własne wydawnictwo.

 

Na ten cel potrzebne były, co prawda, dużo większe pieniądze niż te, którymi dysponował, jednak swój cel osiągnął. 18 grudnia 1910 roku drukarnię braci Koziańskich przy ulicy Krupniczej opuścił pierwszy numer "Ilustrowanego Kuriera Codziennego". Skąd wziął potrzebne, niemałe zresztą, około 200 tysięcy koron - fundusze? Nieco zarobił z bratem Tadeuszem i dwoma żydowskimi przedsiębiorcami Grunwaldem i Kleinbergiem na rozbiórce trybun pozostałych na Błoniach po zlocie "Sokoła" i sprzedaży uzyskanego stąd drewna. Ci wspólnicy od drewna stali się też pierwszymi udziałowcami nowego wydawnictwa. Pomógł ojciec, emerytowany sędzia, żona sprzedała nieźle prosperujący sklep. Zagrano va banque. Ale opłaciło się, bo nowy tytuł na krakowskim rynku prasowym od samego początku okazał się interesem dochodowym. Gazeta kosztowała zaledwie 5 halerzy, ale sprzedaż i wpływy z ogłoszeń przynosiły miesięcznie zysk kilku tysięcy koron. Choć też napracować się na niego trzeba było niemało.

Personel redakcji i administracji był nieliczny, pracowano po 12 i więcej godzin, także w niedziele. Dąbrowski przychodził pierwszy, wszystkiego doglądał, pomagał ładować paczki na wóz zaprzężony w dychawiczną chabetę, którą powoził na dworzec kolejowy szwagier Dąbrowskiego, Kazimierz Dobija, późniejszy szef administracyjny i szara eminencja Pałacu Prasy. Wszystko, by zdążyć na kolejny pociąg, którym "IKC" wędrował do prenumeratorów na prowincji. Czytelnicy spoza Krakowa dostawali go często w tym samym czasie co krakowianie. To był najważniejszy, obok niskiej ceny, walor gazety w walce z konkurencyjnymi wydawnictwami, które wciąż tradycyjnie kolportowały swe dzienniki pocztą, a ta dostarczała je abonentom po dwóch, nieraz trzech dniach. Punktualność w wydawaniu i doręczaniu "IKC-a" była naczelną dewizą pisma, nawet jeśli miało to odbywać się kosztem pomyłek i jakości druku. Co nie da się ukryć, w pierwszych pionierskich latach było wcale częste. Już w pierwszym numerze z 18 grudnia 1910 pojawiła się reklama chemicznej pralni Tęcza z ulicy Czarnowiejskiej, niezbyt czytelna, bo wydrukowana w lustrzanym odbiciu. Wydawnictwo dość szybko sprawiło sobie własną maszynę drukarską, rotacyjną, zakupioną w Turcji - nowość w tym czasie w krakowskiej poligrafii. Była bezdyskusyjnie wydajniejsza niż dotychczasowe maszyny płaskie, ale mocno wysłużona, psuła się często, a nadto, z braku fachowców, obsługujący ją drukarze uczyli się podczas druku na własnych błędach.

Rychło też, w imię postępu, odesłano na emeryturę konny zaprzęg kolporterów, zastąpiony automobilem. Też nie pierwszej młodości, ale za to marką z najwyższej półki - Hispano Suizą, co miało zapewne wpływ na wizerunek firmy. Ale kondycji finansowej nie polepszało; "IKC" choć miał ze wszystkich dzienników krakowskich najwyższy, 40-tysięczny nakład, pozostawał wciąż w cieniu starych szacownych firm z tradycjami - "Czasu" i "Nowej Reformy". Zapewne mimo determinacji Dąbrowskiego i jego zespołu nie rozwinąłby skrzydeł, gdyby nie dość nieoczekiwana intryga na szczytach politycznej władzy. W roku 1913 udziałowcem "IKC-a" zostało Polskie Stronnictwo Ludowe. 100 tysięcy koron z funduszu prasowego rządu wiedeńskiego, na kupno akcji gazety, załatwili prezesowi PSL-u Janowi Stapińskiemu konserwatyści, w zamian za utrzymanie sojuszu. Tyle że w tajemnicy przed władzami stronnictwa, co skończyło się wielkim skandalem i rozłamem w partii. Jednak "IKC" skorzystał, by umocnić swą pozycję na rynku prasowym, choć też nie poinformował swoich czytelników, iż jest organem prasowym PSL-u. Czytany był mimo to w coraz szerszych kręgach, a gdy wybuchła wielka wojna, stał się najbardziej popularnym dziennikiem nie tylko w Galicji, ale i poza liniami frontów. Poprzez kordony graniczne docierał tajnie do Kongresówki i do Poznańskiego, poprzez linie okopów docierał do Polaków w carskiej armii, dochodził nawet na linię frontu włoskiego.

Przyczyną tej popularności, a równolegle wzrostu niechęci władz do gazety było jej zdecydowane antyaustriackie stanowisko, oczywiście na ile to było możliwe w warunkach cenzury wojennej. W czasie wojny, od roku 1913 w redakcji "IKC-a" pracował wspomniany wyżej L. Szczepański, którego "Nowiny" splajtowały, a zespół redakcyjny i dawnego mentora zatrudnił Dąbrowski. Szczepański pracował u niego do końca, do października 1939 roku. A lata I wojny i boje z cenzurą austriacką tak wspominał w roku 1935: "Trudno było pisać pod obuchem cenzury prewencyjnej, nadawać pismu ton właściwy i podtrzymywać ducha wśród czytelników. Trochę nieostrożności, a można się było dostać na Montelupich (mieścił się tam wtedy sąd wojskowy twierdzy Kraków) lub znaleźć się w szeregach armii austriackiej. A przecież się pisało i nie było większej uciechy, jak gdy się udało cenzurze spłatać figla i przemycić jakąś niepomyślną dla Austrii czy Niemiec wiadomość. Umiejętnym tytułem, podkreśleniem jakiegoś szczegółu, zestawieniem pewnych faktów umieliśmy artykułom nadać odpowiedniego smaczku. Czytelnik to wyczuwał i orientował się". Jednak czasem też orientowały się KStelle (wywiad wojskowy) i Kriegsuberqachungamt (cenzura wojenna). Urząd cenzora gazet sprawował wtedy radca dworu, prokurator dr Piotr Doliński, zwany przez żurnalistów krakowskich złośliwie z francuska PierreDoliński, człowiek skądinąd inteligentny i wykształcony, poczuwający się do polskości, ale na urzędzie biurokrata do szpiku kości, najgłupsze przepisy wykonujący co do litery. Jedną z ciekawszych jego ingerencji cenzorskich było skreślenie w komunikacie Towarzystwa Rolniczego o sprowadzeniu dla hodowców 40 krów holenderskich słowa: "holenderskie", ponieważ nie wolno było w prasie "podawać pochodzenia środków żywności". Droczenie się z tym radcą Dolińskim skończyło się dla Szczepańskiego, po kolejnej konfiskacie artykułu wstępnego, wcieleniem do wojska mimo ukończonych 44 lat, z adnotacją "politycznie podejrzany", a dla "IKC-a" zawieszeniem na miesiąc. Drugi raz, już bezterminowo, władze zamknęły "Kurierka" w marcu 1918 roku za krytykę traktatu brzeskiego, w którym Austria i Niemcy za separatystyczny pokój z Sowietami oddały Ukrainie, bez oglądania się na Polaków, ziemię chełmską. Ale przymusowe milczenie trwało tylko 3 miesiące, do załamania się frontu zachodniego i coraz szybciej postępującej destrukcji monarchii austro-węgierskiej.

 

"IKC" gospodarował już w tym czasie we własnym budynku przy Basztowej 18, mieszczącym pod jednym dachem redakcję, administrację i drukarnię w oficynie, z trzecią już nowoczesną maszyną rotacyjną. Pierwsza redakcja, ta z roku 1910, mieściła się na I piętrze Pałacu Spiskiego, w dzisiejszej sali Tetmajerowskiej restauracji Hawełka, potem przenosiła się kolejno na Krupniczą, Karmelicką pod nr 16 do nowej drukarni Koziańskich i Wolską do budynku Drukarni Narodowej Napoleona Teltza.

Na Basztowej narodził się w roku 1923 pierwszy ilustrowany tygodnik, "Swiatowid", dając początek całej serii wydawnictw koncernu. Wychodziły jeszcze wtedy w Krakowie - a właściwie dogorywały z powodu powojennej mizerii - "Nowości Ilustrowane", na kiepskim papierze i z marną poligrafią. Dąbrowski postanowił swoim obyczajem być w awangardzie, drukować tygodnik metodą najnowocześniejszą, techniką rotograwiurową, druku wklęsłego. Rzecz w tym, że takich maszyn w Krakowie nie było. Dąbrowski zdecydował więc drukować "Światowida" w... Wiedniu. Przy dzisiejszej technice to banał, wówczas z powodów komunikacyjnych - przedsięwzięcie dość ryzykowne. Jak przed laty u początków "IKC-a" zdano się na improwizację. Początkowo z opracowanymi w redakcji materiałami i fotografiami redaktorzy biegli na dworzec kolejowy szukać "okazji", w pociągach idących do Wiednia. Potem korzystano już regularnie z usług konduktorów wagonów sypialnych. Jakość usług wiedeńskiej drukarni pod względem technicznym była bez zarzutu, gorzej było z treścią "Światowida". Mimo dokładnych wskazówek załączanych do materiałów i klisz wiedeńscy zecerzy, nie znający polskiego, często mylili podpisy. Pod fotografią operowej primadonny czytelnik odnajdywał opis egzotycznej ropuchy, informacja o ujęciu groźnego bandyty widniała pod zdjęciem z powitana generała Weyganda na peronie dworca warszawskiego. Kiedyś premierowi Witosowi, który podkreślając swe chłopskie pochodzenie demonstracyjnie nigdy nie nosił krawata, wiedeński retuszer domalował na zdjęciu ów krawat w przekonaniu, iż państwowy dostojnik tej rangi nie może publicznie prezentować się w stroju tak niedbałym.

W 1928 roku nastąpiła ostatnia już przeprowadzka "IKC-a" na Wielopole, do zaadaptowanego na potrzeby drukarni i wydawnictwa zbankrutowanego domu towarowego "Bazar Polski". W przeciwieństwie do "Bazaru" firma Dąbrowskiego zaczynała dopiero rozkwitać. Po pierworodnym ekskluzywnym i drogim (kosztował 80 groszy) "Światowidzie" dla lepszej klienteli pojawiły się kolejny tygodnik "Na szerokim świecie" z podtytułem "Kurier tygodniowy w obrazach i słowie dla miast i wsi" dla mniej wymagającego i mniej zamożnego czytelnika. Potem pismo sportowe "Raz dwa trzy", tygodnik satyryczny "Wróble na dachu", "As", który reklamowano jako "wytworny tygodnik dla wyższych sfer", a redagowany był przez Juliusza Leo juniora, syna dawnego prezydenta Krakowa. I wreszcie "Tajny Detektyw", który był największym sukcesem wydawniczym i kasowym koncernu. Pierwszego numeru w 1931 roku wydrukowano 26 tysięcy egzemplarzy. W roku 1934 nakład sięgał już 100 tysięcy. Ale w roku 1935 "Tajny Detektyw" przestał wychodzić pod naciskiem części opinii publicznej, której zdaniem treść tygodnika była zbyt drastyczna i raczej zachęcała do zbrodni, niż ją potępiała.

Zmienił się też sam "IKC", niepostrzeżenie z bulwarowego pisemka przepoczwarzył się w ogólnopolski opiniotwórczy dziennik. Miał 6 mutacji terenowych, kilkanaście monotematycznych dodatków, wśród których najwięcej uznania zyskał "Kurier Naukowo-Literacki" korzystający ze znakomitych piór wybitnych naukowców i literatów. Dąbrowski płacił hojnie, choć metodą osobliwą. Nie było w "IKC-u" honorariów i wierszówek; były za to bardzo wysokie pensje, w zamian za wyłączność autora tylko dla łamów pism koncernu. Taką wyłączność miał "IKC" m.in. na artykuły sławnego profesora filologii klasycznej T. Sinki. Jednak nie udało się Dąbrowskiemu tą metodą skaperować na posadę recenzenta Boya Żeleńskiego, choć proponował mu miesięcznie 5000 zł; z grubsza licząc w dzisiejszej walucie - 50 tysięcy zł.

Na lokalnym rynku nie było już rywali. W roku 1928 koncern przejął "Nową Reformę", "Czas" wyemigrował w 1934 r. do Warszawy i po roku bez rozgłosu zszedł z tego świata. A w Pałacu Prasy przy Wielopolu nigdy nie gasło światło. Gdy o piątej rano schodziła z maszyn ostatnia szósta, krakowska mutacja terenowa "Ikaca", w zecerni składano już "Tempo Dnia" popołudniówkę, którą zaczęto wydawać okazjonalnie, jako dodatek nadzwyczajny w czasie sławnego lwowskiego procesu Gorgonowej. Został życzliwie przyjęty przez czytelników i pozostał już jako stały tytuł koncernu. W roku 1935 "IKC" docierał regularnie do wszystkich większych miast Europy. Można go było czytać nad Sekwaną, Tamizą, w Berlinie, Wiedniu i Rzymie. Firma zatrudniała ponad tysiąc osób, w koncernie pracowali niemal wszyscy najlepsi dziennikarze, publicyści i graficy dawnych krakowskich redakcji. Ludwik Szczepański, Konstanty Srokowski, Michał Konopiński, twórca krakowskich wodewili Konstanty Krumłowski. Gwiazdą pierwszej wielkości był w roli felietonisty Zygmunt Nowakowski. Pod ich opieką stawiało pierwsze kroki w zawodzie wielu znanych potem pisarzy i żurnalistów. W "IKC-u" zaczynał od pisania sensacyjnych powieści w odcinkach Juliusz Mieroszewski, późniejszy bliski współpracownik J. Giedroycia, najwybitniejszy publicysta polityczny paryskiej "Kultury". Na Wielopolu pracowali Witold Zechenter, Jalu Kurek, publikował Jan Wiktor, Adam Polewka (choć jako komunista z definicji nienawidził reżymowej prasy i "prasowych gangsterów" pokroju Dąbrowskiego). Łamy "IKC-a" były otwarte dla każdego z talentem i chęcią do pracy, z powodu poglądów politycznych nie robiono nikomu wstrętów. Dąbrowski od samego początku pisma deklarował jego apolityczność, choć sam - zresztą niezbyt fortunnie - uprawiał czynnie politykę. Był posłem i w latach 30. uchodził za sympatyka obozu rządowego. Ale ani "IKC", ani żaden z tytułów koncernu, nigdy nie był tubą reżymu. Dąbrowski uprawiał wyłącznie politykę, która służyła interesom jego firmy. Do redagowania się nie wtrącał, zdając się na zaufanych bliskich mu od lat współpracowników. Na Wielopole też z rzadka zaglądał. Częściej bywał w Zakopanem, a w Krakowie głównie przesiadywał w Grandzie, gdzie towarzyskie spotkania łączył z załatwianiem spraw firmy.

Wybuch wojny zastał Dąbrowskiego we Francji. Nie wrócił już do Polski, za namową przyjaciela, sławnego tenora Jana Kiepury, wyjechał do Ameryki. W przededniu rozpoczęcia działań wojennych część zespołu "IKC" wyjechała do Lwowa, by tam zorganizować kontynuację wydawania gazety na wypadek zajęcia Krakowa przez Niemców. Pozostała w Krakowie redakcja z L. Szczepańskim na początku września wydała kilka numerów "Dziennika Krakowskiego" - wspólnego organu wszystkich krakowskich redakcji, a od 12 października wznowiono ponownie edycję "IKC-a" w dawnej formule. Delegat niemieckiego Urzędu Propagandy, zwracając się do zespołu redakcji per "koledzy", zapewnił, iż będą mogli w warunkach okupacji, zgodnie z międzynarodowymi standardami, spokojnie pracować. Uwierzono mu, bo nikt wówczas nie znał jeszcze prawdziwego oblicza hitlerowskiego reżymu. Sądzono, odnosząc się do minionych doświadczeń, iż nowa okupacja będzie podobna do czasów I wojny. Szybko wyprowadzono ich z błędu. 26 października na łamach "IKC-a" polecono wydrukować proklamację o powstaniu Generalnego Gubernatorstwa i kilkuzdaniowy komentarz: "Nadchodzi nowa epoka... Stosownie do nowych warunków z dniem dzisiejszym wstrzymuje się wydawanie »Ilustrowanego Kuriera Codziennego«. Jego miejsce zastąpi urzędowy dziennik informacyjny »Goniec Krakowski«. Pałac Prasy objęli na pięć lat nowi gospodarze. Ze wszystkich jego okien wywieszono czerwone flagi z czarnymi swastykami.

18 stycznia 1945 Niemcy w popłochu opuszczali Kraków, pozostawiając swojemu losowi opustoszały, rozszabrowany i zdewastowany Pałac Prasy. Nazajutrz wrócili do niego dawni gospodarze, w nadziei wznowienia wydawnictwa. Kilka dni potem pojawił się na Wielopolu dawny ich współpracownik, recenzent teatralny Stanisław Witold Balicki. "Wkroczyłem do gmachu z asystą wojskową - napisał po latach we wspomnieniu - by go przejąć. Na miejscu zastałem sztab dyrektorsko-redaktorski IKC-a. Musiałem swoich dawnych szefów i kolegów wezwać do opuszczenia gmachu. Padło kilka swoistych wyzwisk w rodzaju: kolaborant z nowym okupantem".

Na osłodę tej kolaboracji Balicki otrzymał stanowisko redaktora naczelnego "Dziennika Polskiego", który od 4 lutego 1945 zaczął schodzić z maszyn przy Wielopolu. Ukazuje się do dziś, nieprzerwanie od 65 lat, już w innym wydawnictwie, ale pod tym samym adresem z tym samym szyldem opracowanym przez dawnego grafika "IKC-a" Tadeusza Olszewskiego, który, jak wielu jego kolegów z dawnej firmy, podjęli pracę w "Dzienniku". Jest więc w jakimś sensie "Dziennik Polski" ostatnim - choć pogrobowcem i z nieprawego łoża - najmłodszym dziecięciem największego koncernu prasowego w dziejach polskiej prasy.

Źródło: Ojciec "Dziennika Polskiego" www.dziennikpolski24.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"IKC" - ojciec "Dziennika Polskiego"
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.