Lech Kaczyński (1949 - 2010)
W sobotnie popołudnie, gdy Plantami szedłem na Wawel wśród tysięcy krakowian - padły słowa: Lech Kaczyński zjednoczył Polaków... Była to konstatacja wzniosła i gorzka zarazem. Non omnis moriar?
Jeżeli Polacy pochowają Pana Prezydenta na Wawelu, to nie tylko dlatego, że tak tragicznie, jakże po polsku zginął - w służbie Rzeczypospolitej. Nie dlatego, że symbolika czasu i miejsca tej śmierci jest zaiste porażająca.
Osobista uczciwość, której najzagorzalsi adwersarze nie byli nigdy w stanie zakwestionować - też nie byłaby wystarczającym powodem. Teoretycznie to elementarna cecha każdego podejmującego się służby publicznej...
Lecha Kaczyńskiego pochowamy na Wawelu także za odwagę czasu pokoju; za to, że był chory na Polskę. Śmiertelnie.
Romantyczny wojownik? Może ostatni taki polityk w Europie? Anachroniczny! - mówili. Trochę staroświecki - mówią teraz, trochę delikatniej.
Delikatnie jak nigdy za życia.
Najbardziej taktowni, którzy może i żałują swoich słów wypowiadanych lata, miesiące, a może nawet i parę dni temu - po prostu milczą. Ci, co nie mają tego dyskomfortu, utwierdzają się w przekonaniu, że to najlepszy prezydent, jakiego wybraliśmy na służbę Rzeczypospolitej. Ponieważ miał odwagę.
Lech Kaczyński właściwie całe swoje dorosłe życie szedł pod prąd.
Zapewne potrzeba trochę odwagi młodemu człowiekowi, aby iść na studenckie demonstracje 1968 roku. I potem, w latach 70., gdy obalenie komuny wydaje się mrzonką, a szeregi osób rzucających się z ulotkami na czerwone "słońce" są bardzo jeszcze nieliczne. Strajk w Stoczni Gdańskiej, tworzenie "Solidarności", stan wojenny, internowanie - to już wybór drogi, na której bez odwagi trudno wytrwać. Na pewno nie jest to pomysł na robienie kariery. Młodego prawnika, inteligenta...
Jeżeli ma się tak jednoznaczne poglądy na to, czym jest komunizm (a Lech Kaczyński, podobnie jak Jego brat, jest w tej kwestii pozbawiony wątpliwości) - odwagi jednak wymaga i później zbliżenie się do mebla nazwanego Okrągłym Stołem. Wówczas większości Polaków dobrze się kojarzącego, bo z jakąś szansą na zmianę bez rozlewu krwi - ale ktoś, kto za cały kapitał ma własne dobre imię, musi mieć obawy, że ów mebel podejrzanie pachnie... Ale "dla dobra Rzeczypospolitej ktoś i szambo opróżniać musi" - mawiał marszałek Piłsudski.
Po tragicznej (i nigdy nie wyjaśnionej!) śmierci Waleriana Pańki, pierwszego niekomunistycznego prezesa Najwyższej Izby Kontroli - trudno było traktować to stanowisko za bezpieczną przystań i synekurę. Stanowisko, które objął Lech Kaczyński. Zrekonstruował NIK niemal od podstaw. Stworzył zespół, z którego wywodzi się później grono najbardziej mu oddanych i zaufanych współpracowników. W trakcie kadencji budzi uznanie i szacunek, także u swych późniejszych zapamiętałych krytyków.
Uznanie, ale i niespotykany wcześniej wzrost społecznej popularności, przynosi 10-miesięczny epizod na stanowisku ministra sprawiedliwości. Przyjęcie tej teki, oznaczające powrót do polityki (ta już Go nie opuści aż do śmierci), w rozrywanym wewnętrznymi sporami rządzie Jerzego Buzka też jest decyzją odważną.
Lech Kaczyński bowiem - w przeciwieństwie do swego brata - nie jest klasycznym "zwierzęciem politycznym". Sprawia wrażenie, że polityka wsysa go nieco wbrew woli, nie jest powołaniem człowieka, który temperamentem i zamiłowaniem wydaje się bardziej przystawać do kariery uniwersyteckiego profesora...
Jednak owe 10 miesięcy ministrowania niespodziewanie przysparza Mu kapitału politycznego, który w dalszej perspektywie zaprowadzi do prezydentury.
Czymże minister Kaczyński w oczach Polaków zyskał przez tak krótki okres? Miał odwagę... Robić to, o czym mówili wszyscy. Działać konsekwentnie i bez udawania, zgodnie z zasadami: wszyscy są równi wobec prawa; bać się ma przestępca, nie obywatel; wymiar sprawiedliwości nie jest własnością paru prawniczych korporacji, a korporacje paru rodzin... Niby oczywiste. Tylko nikt wcześniej - wbrew deklaracjom - nie odważył się otwarcie przeciwstawiać mafiom. Tej brutalnej, bandyckiej, mordującej i rabującej; tej z pogranicza polityki i szemranych interesów; w białych kołnierzykach, garniturach i z uśmiechem...
Lech Kaczyński zdążył zaledwie rozpocząć ów proces, w roli nieco osamotnionego szeryfa...
Wyżyny popularności w społeczeństwie mają się dokładnie odwrotnie proporcjonalnie do sympatii wśród elit III RP. Politycznych, biznesowych, medialnych. Coraz bardziej nie lubią go na salonach.
Ma odwagę jednak kandydować na urząd prezydenta Warszawy, i - ku zaskoczeniu wielu - wygrać.
W stolicy właściwie stoi już pomnik Lecha Kaczyńskiego. Najlepszy pomnik Jego prezydentury, jaki mógł zostawić miastu: Muzeum Powstania Warszawskiego.
Przyszłym pokoleniom pewnie trudno będzie uwierzyć - ale w niepodległej Rzeczypospolitej odwoływanie się do polskiej historii, próba ocalenia narodowej pamięci też wymagała odwagi! Zwłaszcza w czasie, gdy powszechnie nieomal, jak na rozkaz - zdawał się królować pogląd: jeżeli o historii, to tylko o polskich wadach, przywarach, a nawet bardzo chętnie o "zbrodniach", jeżeli się uda coś takiego znaleźć. Pisanie o bohaterach, przywoływanie chwały przodków pachniało "nacjonalizmem i szowinizmem". W łagodniejszej wersji "oszołomstwem", a w najłagodniejszej... "To nudne, tylko dla staruszków, młodzież ma to gdzieś"...
Patriotyzm - w tej poetyce - to przeżytek, pachnący ciemnogrodem i niezrozumieniem cywilizowanego świata. Ze szczególnym uwzględnieniem Europy, do której mieliśmy wejść ochoczo, z radosnym uśmiechem wybierając przyszłość zamiast zatęchłej przeszłości - i z refleksją małpy, której dają banana...
Otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego dobitnie zaprzeczyło tezom, że historia jest nudna, nikogo - a zwłaszcza młodzieży - już nie interesuje...
Miejsce Lecha Kaczyńskiego w historii wyznaczać będzie także właśnie Jego odwaga "kustosza pamięci narodowej". Nie do podważenia, szczególnie po tym, gdy... miał odwagę kandydować na urząd prezydenta RP w 2005 roku. Szanse dawano Mu żadne, potem niewielkie, trochę chyba zlekceważono... Mawiano później, że Lech Kaczyński wybrany został na najwyższy urząd w państwie ku własnemu zaskoczeniu...
Czy jednak któryś prezydent zrobił więcej niż Lech Kaczyński dla ocalenia pamięci o tych, o których już - wydawało się - nikt nie chce pamiętać? O prawdziwych bohaterach naszej, zakłamywanej przez dziesięciolecia historii. Żołnierzach Armii Krajowej, "żołnierzach wyklętych", więźniach ubeckich kazamatów. O prawdziwych bohaterach "solidarnościowego" podziemia - o których większość dawnych kolegów na ministerialnych posadach i poselskich dietach nieco wstydliwie sobie zapomniała...
Historia, którą bardzo dobrze znał, była Jego pasją - ale i jednym z fundamentów, na którym miał odwagę oprzeć swą wizję Polski. Wbrew modom, prądom i tendencjom. Tak więc: nienowocześnie. "Anachronicznie". Za to w poczuciu dumy narodowej. Historia jako niezbędny składnik narodowej tożsamości. Poczucia więzi, własnej wartości i poczucia niezależności.
Tak samo ważny fundament jak - w gospodarce - bezpieczeństwo energetyczne Polski. Gdy wkraczał na ten obszar, przybywało krytyków, w kraju i za granicą. Precyzyjnie poukładany (podzielony?) świat skomplikowanych interesów - niekoniecznie zgodnych z interesami Rzeczypospolitej - zaiste miał powody, by nie lubić polskiego prezydenta, który miał śmiałość rozgrzebywać to, co tak poukładane. Z ochotniczym udziałem hufców krajowych nieraz krytykowany, strofowany - ilekroć wkraczał w obszar polityki zagranicznej, gdy miał odwagę - wbrew modom i obowiązującym na europejskich salonach zaklęciom - wykonywać swoje konstytucyjne obowiązki.
Lot do Tbilisi w towarzystwie głów państw Europy Wschodniej nie był szarżą romantycznego wojownika - choć był bez wątpienia aktem odwagi. Czy był nierozważnym wystawianiem interesu Polski na nieprzyjazny pomruk wielkiego sąsiada - czy raczej wynikającą z głębokich przemyśleń próbą zabezpieczenia Rzeczypospolitej przed neoimperialnym, trującym oddechem? W gromadzie państw mających wspólne z nami doświadczenie komunizmu i rany po upadłym imperium.
Prezydent Kaczyński miał odwagę nie podpisywać traktatu lizbońskiego długo, stawiając pewne warunki. Wbrew naciskom przekraczającym granice zwykłej gry politycznej. Lecz i miał odwagę ostatecznie go podpisać - wbrew znacznej części swego środowiska, i wbrew wielu swoim wyborcom, którym - musiał mieć tego świadomość - sprawił tym zawód.
Miał odwagę upominania się, by Polska nie była jedynie przedmiotem w międzynarodowej grze wielkich, meblem przesuwanym dowolnie w europejskich i światowych salonach. Polska w wizji Lecha Kaczyńskiego zaiste nie chciała "siedzieć cicho" i wykonywać poleceń światłych Europejczyków - ale być podmiotem. Liczącym się i szanowanym. Czy to oznacza awanturnictwo?
Z pewnym zdziwieniem niektórzy z nas zapewne dowiadują się dzisiaj, że Nasz Prezydent Lech Kaczyński cieszył się sporym szacunkiem na arenie międzynarodowej. Imponował swoją wiedzą, erudycją, taktem i humorem... Szefowie rządów i głowy państw wspominają go poza kurtuazyjnym protokołem - jako człowieka ciepłego, przyjaznego, otwartego na inne narody.
Jakże boleśnie odległy to obraz od tego, kreowanego u nas w kraju uparcie, przez lata, przez wielu...
Prezydent był niskiego wzrostu. To prawda. Nigdy nie był mały.
Zbyt często ludzi doceniamy dopiero wtedy, gdy odchodzą. Tak było w przypadku wielu postaci naszej historii. Romana Dmowskiego, Józefa Piłsudskiego, Wincentego Witosa...
Atakowani za życia bez pardonu - często we wzajemnym konflikcie - odsądzani od czci i wiary w trakcie czynnej działalności, pozostawiali po sobie pustkę trudną do uzupełnienia. Uprawniony wydaje się pogląd, że podobnie będzie z prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Może teraz - szkoda, że dopiero teraz - przedrze się przez ów specyficzny "szum medialny" obraz człowieka, który całym swoim życie udowodnił, że to dobro Rzeczypospolitej było najwyższym motywem działania?
Fakt, nie był nowoczesny. Nieswojo czuł się przed kamerami. Nie potrafił zabiegać zbytnio o popularność, prowadzić polityki według sondaży.
A jednak grono wyborców, którzy uważali przez cały czas Jego kadencji, że się na nim nie zawiedli, pozostawało stabilne - mimo iż sondażowo nie imponujące i nie gwarantujące reelekcji. Wbrew "szumom medialnym" - który to eufemizm przyszli historycy być może nazwą po prostu kampanią przeciwko głowie państwa. Gdzie raczej nie było miejsca na obraz człowieka ciepłego, wrażliwego, uroczego w osobistym kontakcie, na wzruszające ujęcia i zdjęcia, których dziś tak wiele w prasie i w telewizji.
Kiedy w sobotnie popołudnie szedłem wraz z tysiącami innych krakowian na Wawel - patrzyłem na twarze ludzi. Żadnych pozorów, żadnego udawania. Nikt nikomu nic nie kazał. Ludzie różnych pokoleń i różnych stanów. To były twarze Polek i Polaków. Szli, bo chcieli. Czuli taką potrzebę. To nie był tłum, choć na Plantach było ciasno. To była Polska. Jak bliska tej, o której marzył...
Temporis filia veritas (prawda jest córką czasu).
Skomentuj artykuł