Lepszy niż państwowy
Dobrych domów dziecka nie ma. Są jednak lepsze i gorsze rozwiązania. Mimo że przewaga domów rodzinnych nad państwowymi wydaje się oczywista, liczba dzieci w tych drugich jest jedenastokrotnie wyższa niż w pierwszych. Jaka jest różnica między państwowym a rodzinnym domem dziecka?
Niech za odpowiedź posłuży przykład. Pewne rodzeństwo, które po kilku latach pobytu w państwowej placówce trafiło do jednego z rodzinnych domów dziecka na Mazowszu, trzeba było uczyć prawie wszystkiego od początku. Nawet tego, do czego służy wanna i sedes. Dzieci te miały syndrom skoszarowania. Nie znały nazw dni tygodnia. Jeśli o coś pytały, to tylko o godziny posiłków, poza tym jakby czas dla nich nie istniał. Trzeba było im tłumaczyć, że potrawy mają nazwy, że nie ma zupy bez konkretnego rozwinięcia, typu „pomidorowa”. Trzeba było objaśniać, czym jest kanapka: że nie jest to coś podanego na stół, lecz coś, co można zrobić, smarując kromkę chleba masłem i kładąc plasterek wędliny lub sera.
Nie przejmują wzorców
Domów dziecka nikt już nie nazywa sierocińcami. Pewnie dlatego, że spośród 26 tysięcy wychowanków przebywających w ponad czterystu państwowych placówkach, tylko garstka to autentyczne sieroty nieposiadające obojga rodziców. Dominuje sieroctwo społeczne. Cierpiący z jego powodu to też niewielka grupa na tle całego społeczeństwa, ale skutki, jakie ono rodzi, zataczają o wiele szersze kręgi.
Skoszarowane dzieci (choć dzisiejsze domy dziecka nie przypominają już tych sprzed paru dziesięcioleci, które rzeczywiście brały przykład z wojska) kiedyś muszą opuścić placówkę wychowawczą i podjąć samodzielne życie. Bardzo często próba ta zupełnie się nie udaje. Choćby wychowawcy i cały personel państwowego domu dziecka wkładali w swoją pracę maksimum wysiłku i serca, nie będzie to wychowanie w rodzinie i ich podopieczni nie przejmą od nich odpowiednich wzorców.
Dariusz Wasiński, terapeuta rodzinny, twierdzi, że dobrych domów dziecka nie ma. Sam był wychowankiem jednego z nich. Potem, już jako pedagog, został dyrektorem państwowej placówki. Pan Dariusz uważa się za wyjątek, któremu się w życiu powiodło. Większości jego kolegów się nie udało. Zna ich losy: nie mają pracy, lądują na ulicy, trafiają do więzień. A to już nie jest tylko ich sprawa, bo w swoje problemy „wciągają” resztę społeczeństwa. On sam, kiedy wyszedł z „bidula” (jak nazywa się domy dziecka), nie umiał wkręcić żarówki, bo nigdy nie towarzyszył nikomu przy takich czynnościach, gdyż w „placówce” takie sprawy załatwiał dochodzący personel. Dzieci w domu dziecka nie muszą wiele robić. Żywność dostają z magazynu, buty też. Nie wiedzą, co to pieniądze na życie albo podział ról w domu. Sprzątaczka sprzątnie, kucharka ugotuje.
Jak nie osłabi, to wzmocni
Rodzinne domy dziecka, podobnie jak państwowe, gromadzą pod jednym dachem sieroty – biologiczne i społeczne. Ale umożliwiają im udział w życiu rodzinnym i przejmowanie wzorców potrzebnych w samodzielnym funkcjonowaniu w społeczeństwie. Choćby dlatego są zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Nie znaczy to, że łatwiejszym – zwłaszcza dla osób, które zechcą się w taką misję zaangażować. Nie brak opinii, że jest to najtrudniejsza forma opieki zastępczej.
Małżeństwa, które decydują się poprowadzić rodzinny dom dziecka, najczęściej mają też własne, już podchowane dzieci. Niekiedy nie zdają sobie sprawy, że jeśli popełnią wychowawcze błędy, to ten nowy rozdział w życiu może destrukcyjnie wpłynąć na ich własną rodzinę. Albo odwrotnie – silne więzi łączące rodzinę biologiczną mogą nie dopuścić do współuczestnictwa w ich życiu dzieci „dokooptowanych”. Ale znawcy tematu uspokajają: może być odwrotnie. Przy umiejętnym postępowaniu można zbudować wspólnotę, która da nową szansę dzieciom pozbawionym dotąd opieki rodzicielskiej i wzmocni więzi w rodzinie biologicznej.
Jak na razie jednak państwo polskie jedynie umożliwia tworzenie takich domów (jest ich 270, przebywa w nich około 2300 dzieci), ale niczego nie ułatwia. Tak przynajmniej utrzymują „dyrektorzy” rodzinnych domów dziecka, przytłoczeni biurokratyczną mitręgą. O nowych regulacjach ciągle się mówi, ale tylko mówi. Kolejni chętni do „przekazywania wzorców” społecznie okaleczonym dzieciom czekają, aż te regulacje ujrzą wreszcie światło dzienne.
PROBLEMY W LICZBACH
W Polsce jest 26 tysięcy wychowanków domów dziecka. Tylko co jedenaste z nich mieszka w domach rodzinnych.
Jak wynika z badań ankietowych przeprowadzonych w listopadzie 2008 roku na zlecenie Fundacji Świętego Mikołaja, blisko 25% osób prowadzących rodzinne domy dziecka przyznaje, że zdecydowali się na tę formę organizacyjną swojej placówki ze względu na wymogi formalnoprawne (m.in. możliwość przyjęcia większej liczby dzieci niż w przypadku rodziny zastępczej). 68% z nich nosi się z zamiarem przyjęcia pod swoje skrzydła kolejnych dzieci. Według 75% ankietowanych najpoważniejszym problemem, z jakim się zmagają w swojej pracy, jest nadmiar biurokracji i papierkowej roboty (m.in. potrzeba aż 17 miesięcy, aby taką placówkę założyć). 76% dzieci trafiających do rodzinnych domów dziecka ma niższe szanse edukacyjne od swoich rówieśników. Za przyczynę niższych szans 88% opiekunów uznaje opóźnienia rozwojowe powstałe przed przyjęciem do rodzinnego domu dziecka, a 80% z nich – opóźnienia edukacyjne.
Skomentuj artykuł