Ludzie Boga, czyli szaleńcy

Ludzie Boga, czyli szaleńcy
Kadr z filmu "Ludzie Boga"
Logo źródła: Więź Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter

„Ludzie Boga” Xaviera Beauvois – zdobywca Grand Prix i Nagrody Jury Ekumenicznego na ostatnim festiwalu w Cannes, francuski kandydat do Oscara – to film absolutnie wyjątkowy. Bardzo mocny, a jednocześnie skromny. To dziejąca się współcześnie opowieść o męczeństwie.

Dzieło Beauvois stanowi fabularyzowaną próbę rekonstrukcji wydarzeń poprzedzających uprowadzenie i zamordowanie kilku francuskich trapistów z klasztoru założonego w górach Atlas w algierskim Tibhirine. W nocy z 26 na 27 marca 1996 r. porwano siedmiu z dziewięciu przebywających w klasztorze mnichów. Dwa miesiące później znaleziono ich brutalnie okaleczone ciała.

 

Cysterscy mnisi mieszkali w muzułmańskim Tibhirine od roku 1938. Jak pisze polski trapista Michał Zioło we wstępie do dziennika brata Christophe’a Lebertona, jednego spośród zamordowanych zakonników, „Tibhirine rzeczywiście leży w górach Atlas, a w okna skryptorium zagląda masyw Tamesguida, który w spokojne dni zdaje się zmieniać kolory w rytm dzwonka z pobliskiej, pełnej śmiechu i dziecięcego gwaru szkoły. Staje się za to zacieniony i zastygły, gdy nadlatują śmigłowce i bombardują kryjówki islamskich terrorystów”.

DEON.PL POLECA

 

Ksiądz

Trapiści zgodnie ze swoją regułą zakładają klasztory także w takich miejscach, gdzie chrześcijaństwo jawi się jako obca rzeczywistość, m.in. właśnie wśród muzułmanów.

 

Kobieta

Reguła św. Benedykta, według której żyją trapiści, nakazuje mnichom praktykowanie gościnności i szczodrości. Na pierwszym miejscu stawia pracę fizyczną i budowanie więzi z sąsiadami. Zabrania nawracać, każe nawet powstrzymywać się od głoszenia kazań! Te zalecenia św. Benedykta realizują mnisi z Tibhirine – w ich relacjach z muzułmańskimi mieszkańcami wioski nie ma cienia misjonarskich działań. Udało im się wspólnie zbudować serdeczną, braterską więź. Patrząc na nią, odnosi się wrażenie, że – mimo istniejących różnic, których żadna ze stron nie próbuje zacierać – to dzieci jednego Boga.

 

Ksiądz

Rzeczywiście, mnisi i muzułmańscy mieszkańcy wioski odnoszą się do siebie z niewymuszoną sympatią i szacunkiem. Żyją blisko siebie jak dobrzy, zaprzyjaźnieni sąsiedzi. Mieszkańcy okolicznych wiosek leczą się bezpłatnie u brata Luca w przychodni lekarskiej urządzonej w klasztorze, mnisi handlują na lokalnym jarmarku wytwarzanymi przez siebie produktami, uczestniczą w muzułmańskich uroczystościach rodzinnych i religijnych, a nawet modlą się z wyznawcami islamu. Most duchowy, jaki budowali trapiści w Algierii między chrześcijanami a muzułmanami, został jednak zburzony.

 

W połowie lat dziewięćdziesiątych Algieria stała się zarzewiem okrutnej i bezwględnej wojny domowej. Islamscy ekstremiści, chcąc przejąć władzę, żądają usunięcia wszystkich cudzoziemców z kraju. Rozpoczyna się regularna wojna między terrorystami a armią rządową. Mnożą się okrutne mordy. Zakonnicy otrzymują pogróżki ze strony radykalnych zbrojnych grup islamskich. Rząd algierski – skorumpowany zresztą – radzi im wyjazd do Francji, ponieważ nie może zagwarantować bezpieczeństwa. Mnisi muszą sami, każdy w swoim sumieniu, rozstrzygnąć – zostać i zaryzykować życie czy wyjechać.

 

Przeor (Lambert Wilson) odrzuca propozycje wojskowej ochrony klasztoru, a na sugestie wyjazdu z Algierii reaguje radykalnym sprzeciwem. Nie wszyscy mnisi podzielają jednak jego przekonania. Są tacy, którzy deklarują gotowość opuszczenia coraz bardziej niebezpiecznego kraju. Należy do nich m.in. Christophe (Olivier Rabourdin), protestujący przeciw narażaniu się na śmierć. „Ja chcę żyć” – powie wprost. Ostatecznie dylemat zostanie rozstrzygnięty demokratycznie, w głosowaniu. Nie jestem jednak pewien, czy opowiadając się za pozostaniem, wszyscy zakonnicy postąpili zgodnie z własnym sumieniem. Niektórzy zapewne chcieli trwać w algierskim klasztorze do końca, uważali bowiem, że inaczej nie dochowaliby wierności Chrystusowi. Inni, choć nie byli przekonani co do sensu podjęcia takiego ryzyka, nie potrafili pozostawić swoich współbraci – czuliby się wówczas jak zdrajcy. A może każdy z dziewięciu mnichów kierował się jeszcze inną motywacją? Nie wiemy – wiemy tylko, że pozostali.

 

Kobieta

Jak to? Przecież te motywacje zostają nam – oczywiście nie w pełni – ale jednak do pewnego stopnia ujawnione. Towarzyszymy zmaganiom mnichów. Widzimy paraliżujący strach Paula, wewnętrzną szamotaninę Christophe’a, ciężar odpowiedzialności, jaki spoczywa na przeorze Christianie, i jego dyskretną troskę o współbraci. To prawda, że bohaterowie „Ludzi Boga” nie są nazbyt ekspresywni w wyrażaniu swoich odczuć, czasami jednak napięcie, w jakim żyją i którym – moim zdaniem – udało się film naznaczyć, daje o sobie znać. Choćby w tej scenie, kiedy Christophe na żartobliwą zaczepkę Luca reaguje agresją i przekleństwem – w klasztornej ciszy brzmią one wyjątkowo mocno.

 

Ksiądz

To wszystko prawda, ja też tę szamotaninę mnichów widzę, ale do końca nie wiem, dlaczego niektórzy zmienili swą decyzję. W sytuacjach ekstremalnych ciśnienie psychiczne jest tak ogromne, że trudno podjąć w pełni wolną decyzję. Najmniej przekonujący jest sam przeor, od początku zdecydowany pozostać. W czasie zakonnych narad uzasadnia swój wybór w sposób nieznośnie kaznodziejski – cytatami biblijnymi. Brzmi to pięknie, ale przecież normalni ludzie, nawet w klasztorze, tak ze sobą nie rozmawiają. Myślę, że to była maska, Christian wcale nie był przekonany, czy zostać. Widać to w najbardziej przejmującej scenie filmu, stylizowanej na ostatnią wieczerzę.

 

Kamera zbliża się do twarzy trapistów, na których widać tylko ból, nie ma bohaterstwa, chcą żyć, a pryncypialny przeor ma łzy w oczach. Ja wiem, te łzy można też różnie interpretować, ale przecież dlatego, że tak bardzo chcieli żyć i tak bardzo bali się, że to życie stracą, ich śmierć nabiera wymiaru męczeńskiego. Dlatego właśnie, że tej śmierci nie chcieli i nie szukali, choć czuli jej bliskość i ostatecznie byli gotowi ją przyjąć.

 

Kobieta

Scena, o której wspominasz, robi rzeczywiście piorunujące wrażenie. Jest w niej nie tylko coś z ostatniej wieczerzy, ale i z modlitwy w Ogrójcu. Odbieram ją jednak, Andrzeju, inaczej niż Ty. Na twarzach mnichów widzę radość z wzajemnej obecności – milczą, bo cała scena rozegrana została bez słowa, ale gdyby mówili, być może tę radość wyraziliby słowami Psalmu 133: „Oto jak dobrze i jak miło / gdy bracia mieszkają razem; [...] bo tam udziela / Pan błogosławieństwa / życia na wieki”. W ich wzajemnych gestach dostrzec można czułość. Ta radość wynika zapewne też ze szczególności chwili – ucztują z okazji świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Ich łzy są według mnie łzami szczęścia. Ale są też – i tu zgadzam się z Tobą – łzami bólu. Bracia rozumieją, że zostając w Tibhirine, najprawdopodobniej pójdą z Chrystusem Jego drogą krzyżową w sposób najdosłowniejszy z możliwych. Oczywiście, odczuwają lęk, Jezus też go odczuwał. Modlił się przecież: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich. Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty niech się stanie” (Mt 26,39). Także i tę modlitwę odczytuję z twarzy mnichów.

 

Nie zgadzam się również z Tobą, Andrzeju, w ocenie postawy Christiana. Nie przypominam sobie, żeby uzasadniał swoje stanowisko kaznodziejskimi wywodami. W jednej z pierwszych scen filmu oznajmił autorytatywnie algierskiemu urzędnikowi państwowemu, że mnisi nie zamierzają opuścić Algierii, o co współbracia mieli do niego pretensję. Mam wrażenie, że później przyznał im w duchu rację.

 

Jego testament duchowy, pisany na przełomie grudnia 1993 r. i stycznia 1994 r. dowodzi, że liczył się ze śmiercią. Nie znaczy to jednak, że tę ewentualność przyjmował z niezmąconym spokojem, co zresztą w filmie pokazano.

 

Swój testament – ks. Henryk Seweryniak nazwał go niezwykłym testamentem chrześcijańskiej samoświadomości – przekazał Christian krewnym w zamkniętej kopercie, opatrzonej napisem: „Gdy nadejdzie A-Dieu”. Tekst odczytał z nieukrywanym wzruszeniem kard. Jean-Marie Lustiger podczas nabożeństwa żałobnego w paryskiej katedrze Notre Dame. Zaczyna się on tak: „Jeśli zdarzy się pewnego dnia – a może to stać się nawet dzisiaj – że padnę ofiarą terroru, który zdaje się ogarniać wszystkich obcokrajowców żyjących w Algierii, pragnę, aby moja wspólnota, mój Kościół, moja rodzina pamiętały, że oddaję życie Bogu i temu krajowi. Uwierzcie, że jedyny Mistrz wszelkiego życia nie jest obcy nawet tak brutalnej śmierci. Módlcie się za mnie, niegodnego, tej wielkiej ofiary.[...] Moje życie nie jest bardziej cenne niż jakiekolwiek inne. Ale nie jest też mniej cenne”. A dalej: „Nie potrafię życzyć sobie śmierci”.

 

Ksiądz

Lektura pierwszych opinii polskich krytyków filmowych pokazuje jednak, że niektórzy z nich nie potrafią zrozumieć decyzji trapistów, nie akceptują „dobrowolnego skazywania się na śmierć”, która na dodatek – ich zdaniem – nic nie dała, nie ma żadnego sensu. Nie zgadzam się z taką interpretacją, ale myślę, że warto się nad nią zastanowić.

 

Kobieta

To prawda, że ta śmierć nie zatrzymała fali przemocy w Algierii, nie była punktem zwrotnym w tamtejszym konflikcie. Nie ośmieliłabym się jednak powiedzieć, że nie miała żadnego sensu. Obecność mnichów dodawała nękanym przemocą i ogarniętym strachem ludziom odrobinę wytchnienia. Ktoś z mieszkańców wioski powiedział: my jesteśmy jak ptaki, a wy jak gałęzie, na których siedzimy. Mnisi zostali – jak mi się wydaje – również dlatego, że poprzez więzi, jakie nawiązali ze swoimi muzułmańskimi sąsiadami, czuli, że to, co się tam dzieje, jest również ich sprawą. Rzecz dzieje się w Algierii, co w oczywisty sposób nasuwa skojarzenie z jednym z bohaterów Dżumy Camusa, dziennikarzem Rambertem. Kiedy w końcu udało mu się znaleźć sposób, aby opuścić zamknięte miasto – został, pomimo że był tam obcy. Mnisi nie byli obcy, ale mogli wyjechać. Ich muzułmańscy bracia w większości takiej możliwości nie mieli. Pozostanie mnichów w Tibhirine to znak solidarności z cierpiącymi i wyraz braterstwa. „Ludzi Boga” czytać można właśnie jako opowieść o braterstwie. Trapiści zdecydowali się dzielić los swoich muzułmańskich przyjaciół ze wszystkimi tego konsekwencjami. Konkretnie potraktowali wezwanie Chrystusa: „Jedni drugich brzemiona noście”.

 

Ksiądz

A jednak jeden z krytyków zarzucił reżyserowi, że „zagubił się w poszukiwaniu minimalizmu oddającego stan ducha swoich postaci; w pogoni za artyzmem kadrów zatracił sedno tego, o czym chciał opowiadać. Wykreowana na ekranie wizualna asceza jest tak mocna, że ciężko wyczuć sugerowane, kłębiące się w bohaterach emocje. A co za tym idzie, ich motywacje stają się niewyraźne, płaskie. W starciu z poważnymi dylematami społeczno-polityczno-religijnymi mnisi muszą podjąć szereg decyzji, które w ostatecznym rozrachunku doprowadzają część z nich do śmierci, lecz ciężar ich emocjonalnych rozterek nie jest w żaden sposób ukazany lub uświadomiony na ekranie”.

 

No i co Ty na to, Kasiu? Bo ja, jeśli chodzi o postać Christophe’a, zgodziłbym się z opinią krytyka, że jego przemiana jest nieprzekonująca, ale dzięki odtwórcy tej roli przywiązujemy się do tego zakonnika. Ja na pewno – jest to dla mnie najbardziej zjawiskowa i najbardziej krwista postać filmu. Właśnie Christophe z jednej strony, a przeor z drugiej, stanowią kontrapunkty dramatu. Zgadzam się, że film jest bardzo wystudiowany plastycznie. Dla mnie to jego wielka zaleta, taki sposób fotografowania świata wprost uwielbiam.

 

Kobieta

Pogoń za artyzmem kadrów? Jestem zaskoczona, sama raczej nazwałabym to dbałością o oddanie naturalnej prostoty fotografowanego życia, bez silenia się na artyzm. Klasztor i obejście mnichów są raczej skromne. W klasztornej jadalni stoły przykryte są zwykłą ceratą, cele trapistów maleńkie, wręcz ubogie i raczej nieładne. Ogród jeszcze nie zakwitł, pole nie obrodziło. Kamienny kościółek jest bardzo ładny, mnisi zgromadzeni na modlitwie w białych habitach rzeczywiście wyglądają malowniczo, zwłaszcza kiedy przez okna wpadają mocne promienie słońca. Ich śpiewy są piękne, ale w tym wszystkim jest prostota. I twórcom udało się to w naturalny sposób sfotografować.

 

A co do motywacji bohaterów, to jeśli rozpatrywać je w perspektywie społecznej, politycznej czy nawet religijnej, rzeczywiście mogą wydawać się niejasne. Przywołany przez Ciebie Christophe zanotował w swoim dzienniku pod datą 12 czerwca 1995 r.: „Twoje słowo jest lampą dla moich kroków. Wczoraj przed zaśnięciem: «Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą». Wyraźnie wskazujesz mi kierunek, decydującą orientację, która mobilizuje mnie w słabości – tak, wzywasz mnie do wytrwania aż do końca tutaj, w Tibhirine”.

 

Zrozumieć szaleńczą – po ludzku rzecz biorąc – decyzję mnichów o pozostaniu w Algierii nie jest łatwo. Film Beauvois przekonuje mnie jednak, że została podjęta przez każdego z nich w zgodzie z samym sobą. Z tych kilku wspólnych rozmów, którym towarzyszymy, można wnioskować, że w tym granicznym momencie swojego życia każdy z mnichów w bardzo konkretny sposób musiał sam sobie odpowiedzieć na pytanie, co znaczy być mnichem.

 

Ksiądz

Czy chcesz powiedzieć, że być mnichem znaczy zgodzić się na niemal pewną śmierć? Być gotowym na męczeństwo?

 

Kobieta

Nigdy nie ośmieliłabym się wyrokować czegoś podobnego! W ogóle trudno wyobrazić mi sobie, że można być gotowym na męczeństwo. Tę gotowość mieli pierwsi chrześcijanie, niektórzy z nich z radością szli na pożarcie lwom – to niewyobrażalne.

 

Pamiętasz, Andrzeju, scenę, w której przeor znajduje Christophe’a w ogródku i ten wyrzuca z siebie, że wariactwem wydaje mu się zgoda na niechybną śmierć? Przeor zauważa, że wariactwem jest już sama decyzja zostania mnichem. I – mówiąc szczerze – trudno nie przyznać mu racji. Pomimo podziwu, wręcz zachwytu, jaki żywię dla tak radykalnej formy życia, czasami wydaje mi się ono szaleństwem. Oznacza przecież krańcową abdykację siebie w sobie, a to jedna z najtrudniejszych rzeczy pod słońcem. To szaleństwo wytłumaczyć można tylko innym szaleństwem – miłością, rzeczywistością bardzo delikatną i trudną do nazwania. Język często nas zawodzi, kiedy zaczynamy o niej mówić. Być może dlatego Thomas Merton opisał całą rzecz, uciekając się do symbolu: „Mnich to ktoś, kto szuka Boga, bo Bóg już go odnalazł”.

 

Przymierzyłabym słowa Mertona do bohaterów filmu Beauvois. Nic nie każe mi wątpić, że nazwać ich można ludźmi już odnalezionymi przez Boga. I ludźmi próbującymi ze wszystkich sił Boga odnaleźć, bo w tę relację, jak w każdą relację miłości, wpisana jest wzajemność. W wierszu Miłość Ewa Lipska tak ją nazywa: „Miłość jest jasnowidzeniem [...] Jest z narodu wybranego / i posługuje się językiem / wysokiego napięcia. [...] W lawinie chórów / odkrywa echo / euforii i śmierci. / A kiedy cię dopadnie / staraj się być w domu. / Albo coś w tym rodzaju. / Byleby się spotkać”.

 

Nie mogę pozbyć się myśli, że bohaterowie Ludzi Boga – mnisi z algierskiego klasztoru przytulonego do gór Atlas – „dopadnięci” przez Miłość, zrozumieli, że muszą być „w domu”, żeby ją spotkać. W domu, czyli w ich przypadku – w Tibhirine.

 

Ksiądz

Zgadzam się z tobą, Kasiu, ale pozwól, że na koniec zejdę na ziemię i powiem kilka słów o samym filmie, którego w żadnym wypadku nie można uważać za zapis dokumentalny. Nie doszukujmy się w nim na siłę faktów, to przede wszystkim artystyczna wizja reżysera.

 

Tragedia z 1996 r. posłużyła Beauvois jako pretekst do stworzenia bardzo osobistego i intymnego dzieła metafizycznego, które w finale nabiera cech eschatologicznych. Powstał niezwykle delikatny i poetycki film o ludziach, którzy postawili na szali swoje życie w imię wyższych prawd i wartości – i dlatego możemy nazywać ich męczennikami. Ktoś być może uzna, że po śmierci odnaleźli jedynie „puste oczodoły śmierci”, a ktoś inny, że znaleźli lepszy świat u Boga, wszystko zależy od rozumienia życia i zbawienia. Film ten – jestem o tym przekonany – poruszy zarówno wierzących, jak i niewierzących. Bo przecież jedni i drudzy pragną spotykać ludzi – jak to, Kasiu, określiłaś – „dopadniętych” przez Miłość.

  

Ludzie Boga („Des Hommes et des dieux”) – scen.: Xavier Beauvois, Etienne Comar, reż.: Xavier Beauvois, zdj.: Caroline Champetier, muz.: Eric Bonnard, Damien Bouvier, wystepują: Lambert Wilson (Christian), Michael Lonsdale (Luc), Olivier Rabourdin (Christophe), Philippe Laudenbach (Célestin), Jacques Herlin (Amédée), Loic Pichon (Jean-Pierre), Xavier Maly (Michel), Jean-Marie Frin (Paul) i inni, Francja 2010, 120 min, dystrybucja: Gutek Film.  

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ludzie Boga, czyli szaleńcy
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.