Między urzędem a charyzmatem

ks. Grzegorz Strzelczyk / "Wieczernik"

W naszym kraju urzędnicy nie cieszą się szczególnie wielką sympatią obywateli. Nie sposób teraz głębiej dociekać przyczyn takich nastrojów – po części to pewnie dziedzictwo słusznie minionego ustroju, po części – niezbyt doskonałego prawa, które z machiny biurokratycznej czyni czasem (zbyt często?) narzędzie opresji, po części zaś zwykłych ludzkich wad i niedoskonałości, które pod wpływem biurowego stresu ujawniają się nazbyt wyraźnie i są też wybiórczo zapamiętywane przez petentów. Dla nas istotny jest efekt: słowa „urząd” i „urzędnik” nie kojarzą nam się dobrze. I można, a nawet należy się spodziewać, że coś z tych negatywnych skojarzeń odzywać się w nas będzie także na dźwięk takich określeń jak „urząd parafialny”, albo „Urząd Nauczycielski Kościoła”. Czyli – innymi słowy – gdy pomyślimy o „urzędowym charakterze” posługi pasterzy Kościoła. Być może dlatego dość często pojawia się pokusa, by w Kościele „urząd” i „posługę” postrzegać w ostrym kontraście, przeciwstawiając na przykład urzędniczą nieczułość i wyniosłość, pasterskiemu zatroskaniu i pokorze.

Jeśli takie przeciwstawienie (przyznajmy – w ogóle nieco krzywdzące dla urzędników) ma na celu przede wszystkim ukazanie pewnych modeli postaw, z których pierwsze, z urzędniczością kojarzone, są niepożądane, drugie zaś, pasterskie, chcielibyśmy na co dzień oglądać, to jeszcze pół biedy. Mocne kontrasty pozwalają dobrze dostrzegać różnice i mobilizują. Gorzej natomiast, gdy napięcie „urząd” – „posługa” przenosi się z płaszczyzny moralnej, ze sfery mówienia o pewnych stylach zachowań, na płaszczyznę rozważań z jednej strony o istocie tego, czym i kim jest diakon, prezbiter czy biskup, a z drugiej strony – o tym jaka jest ich rola i miejsce w Kościele.

Takie przeniesienie prowadzić może w prostej linii do przeciwstawienia kościelnego urzędu posługom rodzącym się spontanicznie w codzienności życia Kościoła. A stąd już tylko krok do stwierdzenia, że tylko te drugie są w istocie „dobre”, wzbudzane przez Ducha Świętego, zaś pierwsze są raczej owocem (niedobrego w istocie) procesu „instytucjonalizacji” Kościoła, procesu, którego wyniki zaakceptować można co najwyżej jako zło konieczne. Ale jednak jako zło… Oczywiście – możliwa jest też pokusa odwrotna, polegająca na tendencji do utożsamiania całego Kościoła z jego urzędowym wymiarem (a osobowo – z duchownymi), przy jednoczesnym podejrzliwym spoglądaniu na wszelkie przejawy „oddolnych” ruchów, w szczególności tych, które powołują się na inspirację (bardziej czy mniej bezpośrednią) Ducha Świętego. Nietrudno odgadnąć, że pierwsza pokusa grozi bardziej świeckim, druga zaś – bardziej duchownym (jakkolwiek wszelkie uogólnienia bywają zawodne).

Mamy tu do czynienia z dość poważnym problemem dotyczącym rozumienia tego czym jest Kościół, nawet jeśli zwykle sprowadza się on do praktycznego pytania, czy bycie księdzem to bycie (bardziej) urzędnikiem czy raczej bycie (bardziej) sługą. Jednak nie da się odpowiedzieć na tę praktyczną kwestię bez sięgnięcia głębiej, bez pytania o to czym jest, a zatem jak w praktyce zbudowana być powinna kościelna wspólnota.

Właściwie już wypowiadając słowo „Kościół” sięgamy do odpowiedzi na te pytania, bo zawarta jest ona w znaczeniach greckiego oryginału. Przez „Kościół” rozumiano pierwotnie konkretną grupę ludzi, którzy zebrali się na wspólną modlitwę i/lub sprawowanie „wieczerzy Pańskiej” (coś z tego podstawowego znaczenia przetrwało w polskim słowie „zbór”). W tym sensie „Kościołem” pierwotnie jest wspólnota zgromadzona na Eucharystii (charakterystyczne jest to, iż początkowo nie zezwalano na obecność nieochrzczonych w trakcie odprawiania Mszy), a wtórnie ta sama wspólnota „w rozproszeniu”, kiedy rozejdzie się do swoich domów i do zwykłych zajęć. Dlatego też można uznać, że „konfiguracja” eucharystycznego zgromadzenia stanowi model struktury Kościoła. W niej znajdujemy źródło zróżnicowania funkcji i posług, a zwłaszcza podstawowego: na tych którzy „siedzą za stołem” i na tych, którzy „służą”.

Warto przytoczyć w całości fragment Łukaszowej Ewangelii, z którego pochodzą słowa, którymi się przed chwilą posłużyłem (22, 24-27): Powstał również spór między nimi o to, który z nich zdaje się być największy. Lecz On rzekł do nich: „Królowie narodów panują nad nimi, a ich władcy przyjmują nazwę dobroczyńców. Wy zaś nie tak macie postępować. Lecz największy między wami niech będzie jak najmłodszy, a przełony jak sługa! Któż bowiem jest większy? Czy ten, kto siedzi za stołem, czy ten, kto sły? Czyż nie ten, kto siedzi za stołem? Otóż Ja jestem pośród was jak ten, kto sły”. Oczywiście – kontekst tego tekstu nie jest bezpośrednio eucharystyczny, jednak połączenie stołu i służby w tą stronę prowadzi, a przynajmniej przywodzi na myśl inny, dla nas istotny fragment: scenę umycia nóg (J 13, 1-17). Autor Ewangelii Jana wręcz zastąpił nią opowiadanie o ustanowieniu Eucharystii!

Przesłanie tych i im podobnych tekstów jest aż nadto jasne: w chrześcijańskiej wspólnocie chodzi o wzajemną służbę. Jezus nie sugeruje zniesienia wszelkich różnic, nie proponuje anarchicznej wizji powszechnej równości, w ramach której każdy wedle upodobania może zajmować dowolne miejsce i robić cokolwiek. Przeciwnie – zakłada zróżnicowanie funkcji jako naturalną cechę ludzkich społeczności. Chodzi tylko o to, by władza i pozycja nie były wykorzystywana przeciw drugiemu, ale by stanowiły punkt wyjścia do posługi. Zdaje się wręcz, że można mówić o odwrotnej proporcjonalności: im ważniejszą pozycję ktoś zajmuje, tym intensywniej wezwany jest do uniżenia się w służbie siostrom i braciom. Eucharystia zaś jest pamiątką tego, jak On sam tę zasadę zastosował. Bodaj najgenialniej uchwycił to św. Paweł w Liście do Filipian (2, 6-8): On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać ugi (…) uniż samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej.

Kościół jest społecznością składającą się z ludzi, nie może się zatem obyć bez pewnej organizacji zapewniającej porządek. W tym sensie można śmiało powiedzieć, że historycznym początkiem „struktur urzędowych” Kościoła było grono Dwunastu. Charakterystyczne jest jednak to, że rola apostołów – ewidentnie przecież związana z podejmowanie decyzji dotyczących wspólnoty – określana była słowem „posługa” (gr. diakonia – por. np. Dz 1, 25, czy 2 Kor w wielu miejscach). Św. Paweł zaś pisał o sobie: jestem z urzędu sługą Chrystusa Jezusa (Rz 15, 16) używając przy tym znaczącego słowa leitourgos, łączącego oba wątki.

Dziś może nieco zaskakiwać fakt, iż nowotestamentalne chrześcijaństwo rozumiało przekazywanie kościelnego urzędu, które dokonywało się przez włożenie rąk, jako przekazywanie charyzmatu (por. zwłaszcza 1 Tm 4, 14)! I nie chodziło bynajmniej o jakąś abstrakcyjną posługę, ale o wykonywanie konkretnej władzy, jak świadczą o tym kryteria doboru kandydatów na biskupów i prezbiterów wymienione w trzecim rozdziale tego listu. Najwyraźniej jednak wówczas także sama władza postrzegana była jednoznacznie w perspektywie żywego działania Duch Bożego, który wzbudza we wspólnocie najróżniejsze dary. W tej perspektywie „urząd” – jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało dla naszych, alergicznie do urzędników nastawionych, uszu – jest jednym z fundamentalnych Bożych darów udzielonych wspólnocie Kościoła. I nie był to efekt wyjątkowej naiwności gorliwych chrześcijan pierwszego wieku. Już wówczas wyraźnie dostrzegano niebezpieczeństwa, jakie wiązać się mogą ze sprawowaniem urzędowej posługi (z „wbiciem się w pychę” na czele – por. 1 Tm 3) i dlatego formułowano pierwsze katalogi kryteriów doboru kandydatów do niej.

Tam, gdzie pojawia się władza, pojawia się też możliwość nadużyć. Pokusa zapominania, że sprawowanie władzy jest w istocie służbą, w której „urzędnik” szczególnie wezwany jest do odtwarzania w sobie postawy uniżenia Chrystusa, który samego siebie wydał za braci… A może jest tak, że intensywność kuszenia jest wprost proporcjonalna do dobra, z którym jest związana? Może dlatego tak trudno zachować właściwe proporcje pomiędzy „urzędowym” a „służebnym” w Kościele, że stan równowagi między nimi jest jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie można osiągnąć? Na pewno jednak poszukiwanie takiej równowagi jest częścią (i to niemałą) drogi do świętości biskupów, prezbiterów, diakonów i wszystkich tych, którzy kształtują „urzędowe” oblicze Kościoła.

ks. Grzegorz Strzelczyk

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Między urzędem a charyzmatem
Komentarze (1)
DT
Dominik Tomczyk
26 grudnia 2009, 12:16
Nie ulega wątpliwości, że kwestia urzędu a charyzmatu w kościele budziła zawsze i budzi nadal wiele kontrowersji. Nie sposób nie zgodzić się z autorem, że w kościele winniśmy mówić bardziej o służbie niż o urzędzie. Mało tego, powinniśmy bardziej dostrzegać to, co w kościele jest "charyzmatyczne" niż "urzędowe", na co zwracał uwagę jeden z największych katolickich teologów, Karl Rahner. Dopóki "urząd" będzie przysłaniał to, co "charyzmatyczne", dopóty kościół nie będzie sobą. U początku wszelkiej służby leży bowiem charyzmat jako dynamiczna łaska Ducha Świętego.