Nie ma krzyża bez Chrystusa
Częściej ostatnio mówimy o wrogach i obrońcach krzyża, niż o Chrystusie, który na krzyżu umarł dla naszego zbawienia. A przecież bez Niego krzyż nie miałby żadnego znaczenia…
Mamy krzyż na Giewoncie, krzyże poznańskie i gdańskie, a od jakiegoś czasu także krzyż smoleński. Są krzyże zasługi – złote i srebrne. Jest krzyż harcerski z wpisanym w ramiona wezwaniem „Czuwaj” i Międzynarodowy Ruch Czerwonego Krzyża, podejmujący działalność humanitarną. Mamy gwiazdozbiór Krzyż Południa i mnóstwo innych krzyży związanych z miejscami, wydarzeniami czy też różnoraką działalnością, dla której stał się on znakiem rozpoznawczym. Czy w wielości tych wszystkich krzyży opatrzonych rozmaitymi przymiotnikami nie zaciera się nam znaczenie Krzyża Chrystusowego?
Całe nasze myślenie o krzyżu można, a właściwie trzeba, podporządkować jednemu zdaniu, które wypowiada św. Paweł: „Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego” (1 Kor 2, 2). Kontekst, w jakim padają te słowa, pokazuje jednoznacznie, że św. Paweł staje wobec ludzi z przekonaniem, że sam nie może im nic dać, że w gruncie rzecz jest nikim, a jego słowa i mądrość muszą ustąpić miejsca Temu, który posłuży się Pawłem, jako swoim narzędziem. „Stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem – powie św. Paweł – A mowa moja i moje głoszenie nauki nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów mądrości, lecz były ukazywaniem ducha i mocy, aby wiara wasza opierała się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej” (1 Kor 2, 3-5).
Paweł, głosząc wiarę, nie szuka ani siebie, ani czegoś dla siebie. Przede wszystkim nie zdobywa dla siebie ludzi, nie szuka swoich zwolenników, którzy zgromadzą się wokół niego i pomogą mu realizować wyznaczone cele. Od momentu, gdy sam spotkał Chrystusa i poznał Go twarzą w twarz, rozumie, że nie ma w życiu już nic innego do zrobienia, jak tylko to, by również inni ludzi, dzięki głoszeniu Ewangelii, mogli spotkać Jezusa. Tego, który przez krzyż daje nam zbawienie.
Kiedy stajemy wobec krzyża, musimy zdawać sobie sprawę, że na tym krzyżu nie wolno się nam zatrzymać. Sam krzyż nic nie znaczy. Jest tylko znakiem hańby oraz przedmiotem upokorzenia i kary. Dopiero w łączności z tajemnicą zbawienia, które przychodzi przez śmierć Chrystusa, nabiera on znaczenia i staje się dla nas tak bardzo cenny i drogi.
W krzyżu chodzi zawsze o Chrystusa i o człowieka. A tak naprawdę przede wszystkim o to, by każdy człowiek z osobna odkrył tę samą prawdę, co św. Paweł: nie warto znać „niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego”. A więc Tego, który jest naszym Zbawicielem. Bo to nie krzyż nas zbawia, ale Jezus, który na tym krzyż umarł za nas, a potem zmartwychwstał. Czcimy krzyż wyłącznie dlatego, że przypomina nam o Zbawicielu i o tym, w jaki sposób Chrystus pojednał nas z Ojcem.
Wydarzenia z ostatnich dwóch miesięcy pokazały wszystkim, ale chyba najbardziej biskupom i kapłanom, jak – delikatnie mówiąc – słaba jest świadomość krzyża wśród ludzi wierzących i jak bardzo został on oderwany od Osoby Jezusa Chrystusa i wydarzenia, którym była Jego śmierć na krzyżu „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”.
Być może w naszym rachunku sumienia trzeba umieścić dziś pytanie, a właściwie szeroką refleksję nad tym, czy rzeczywiście przepowiadamy „Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego”. Zapewne ktoś oburzy się na te słowa. Mam jednak wrażenie, że są sytuacje, w których przepowiadamy wprawdzie krzyż, ale to przepowiadanie podszyte jest, może nawet nie uświadomionym, ale bardzo ludzkim pragnieniem, aby nas, chrześcijan, nie zepchnięto na margines i abyśmy mieli swoje miejsce w przestrzeni publicznej – w Polsce, Europie, w świecie. W takim głoszeniu krzyża, w gruncie rzeczy chodzi często wyłącznie o nas. A powinno chodzić o Chrystusa, a o nas – ze względu na Chrystusa.
Po takich stwierdzeniach zapewne ktoś zapyta: Chce więc ksiądz, byśmy się wycofali? Byśmy zrezygnowali z katechezy w szkole i zabrali krzyże z miejsc publicznych? Spieszę odpowiedzieć: Wprost przeciwnie! Jestem za tym, byśmy tę obecność umacniali i jej bronili, bo – w sensie świeckim - żyjemy w państwie demokratycznym i mamy prawo domagać się poszanowania dla naszej wiary i przekonań. Ponadto – i tu dotykamy wymiaru religijnego - musimy też odpowiedzieć na wezwanie Chrystusa: „idźcie i głoście”, „napominajcie w porę i nie w porę”.
Mamy prawo do obecności w przestrzeni publicznej, nikt nas tego prawa nie może pozbawić. Nie można się zwłaszcza godzić na zapędy lewicy, która chciałaby wrócić do czasów Bieruta, Gomułki i im podobnych. Kiedy mówię, że w naszym przepowiadaniu krzyża powinno chodzić o Chrystusa, myślę, że musimy wracać do cytowanych tu słów św. Pawła, który niczego nie pragnie dla siebie, ale jego działanie podyktowane jest tym, by inni ludzie - tak jak on sam – mogli spotkać Jezusa Chrystusa. Potrzebna jest więc nasza wewnętrzna przemiana – oczyszczenie intencji, pogłębianie wiary i naszego związku z Bogiem. Jeżeli słowa Prezydium KEP, a potem także stanowisko wyrażone przez biskupów diecezjalnych na Jasnej Górze nie prowadzą do odpolitycznienia krzyża postawionego przed Pałacem Prezydenckim, co więcej: nawet wielu duchownych nie rozumie, że sprawa jest polityczna, a nie religijna, to naprawdę potrzebujemy solidnej katechezy o Chrystusie ukrzyżowanym – bez Niego bowiem krzyż jest tylko znakiem hańby.
Kiedy byłem w seminarium, nieżyjący już ks. prof. Zdzisław Bernat przyszedł którejś niedzieli do zakrystii, by odprawić Mszę św. i patrząc na jeden z ornatów ozdobionych wieloma małymi krzyżykami powiedział, że nie może znieść, gdy krzyż używany jest jako element dekoracyjny; także wtedy, gdy dotyczy to szat liturgicznych. Od tamtej rozmowy minęło już prawie 20 lat, ale wciąż ją pamiętam. Być może takiej właśnie wrażliwości wszyscy dziś potrzebujemy. Chodzi w gruncie rzeczy o zupełnie proste odkrycie, że krzyż nie jest jakimś ozdobnikiem lub dodatkiem do naszego życia, ale jego centrum. Krzyż Chrystusa jest najcenniejszym znakiem, który w każdym miejscu i czasie pozwala nam stanąć twarzą w twarz ze Zbawicielem.
Święto Podwyższenia Krzyża jest okazją, by oczyścić i odnowić naszą relację do krzyża. Skoro doszliśmy do sytuacji, w której - jak zauważyli to biskupi - krzyż stał się „zakładnikiem”, a więc walczymy nie „o krzyż”, tylko „za pomocą krzyża” o pomnik, widzimy, że obecna świadomość, czym jest krzyż i do Kogo ma człowieka prowadzić, powinna nas niepokoić. To bolesne w skutki zderzenie się wiary i polityki przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu musi nas skłonić do głębokiej refleksji nad przepowiadaniem słowa Bożego i takimi drogami formacji religijnej, by różne doraźne, nawet bardzo szczytne, akcje czy cele duszpasterskie nie przysłaniały nam tego, co najważniejsze: budowania wiary człowieka i w ogóle całej wspólnoty Kościoła na żywej więzi z Chrystusem.
Przypominają mi się w tym miejscu słowa brata Aloisa, przeora Wspólnoty z Taizé, który mówił, że gdyby braciom zabrakło osobistej więzi z Chrystusem, to Taizé stałoby się miejscem jakiejś działalności, ale źródła już by tam nie było. Czyż nie jest to uniwersalne przesłanie dla każdego, kto czuje się odpowiedzialny za Kościół i wiarę. Nie chodzi nam o „jakąś działalność”, ale o to, by każdy z nas mógł przybliżyć się do Źródła, którym jest Chrystus.
W podobny sposób trzeba spojrzeć na krzyż. Krzyż nie może być narzędziem walki, ale musi być narzędziem pojednania – bo w Chrystusie Bóg pojednał nas ze sobą i zlecił posługę jednania (por. 2 Kor 5, 18). Krzyż musi nas łączyć z Jezusem, a przez Jezusa z ludźmi, naszymi braćmi. On nam przypomina o śmierci i o zmartwychwstaniu, czyli o Chrystusie, który otworzył nam bramy zbawienia.
Skomentuj artykuł