Nostalgia
Moje Boże Narodzenia z dzieciństwa i wczesnej młodości były znaczone nostalgią. Od najmłodszych lat, po pierwszych przymrozkach, wyjeżdżałem ze swojej ukochanej okolicy Kwitnącej Jabłoni do sanatorium. Były lata 60. Co rusz zadawałem tylko jedno pytanie: dlaczego? Dziś, kiedy piszę te słowa, do tamtego czasu się uśmiecham Ale wtedy o uśmiechu nie było mowy. Czasami tylko na święta zabierano mnie do domu.
Pamiętam, jak Matka mówiła o Adwencie, ale... nigdy nie zapytałem, co to słowo znaczy? Dziadek też szeptał, ale... nie zabrał mnie swoim wozem do kościoła. W tamtych latach ludzi takich jak ja starano się chować w kącie albo za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Tak więc moje wspomnienia są jak piołun lekko słodzony. W owym czasie wydawało mi się, że Pan Bóg wstydzi się ludzi chorych. Dlaczego? Bo Mu się nie udali. Bo ludzi chorych nie zabierano do kościoła. Wytykano palcami, nierzadko schodzono im z drogi, jak czarnym kotom.
Jest takie płótno rosyjskiego malarza Ilii Riepina Procesja w guberni kurskiej (1880-1883, 175 x 280 cm). Ogromny obraz. Tłum zdrowych ludzi niesie ikony i sztandary, i odpycha ułomnych, którzy z pobocza drogi chcą wejść w to szlachetne zdrowie. Wyjść z chwastów i zielska na klepisko drogi. A ludzie bronią się przed tymi cierpiętnikami. Po prostu: odpychają ich rękoma, bokiem, nogami, spojrzeniami, kijem albo nahajem. A ci ułomni, wieczni śpiewacy pieśni, walczą, żeby choć chorą piętą dotknąć drogi. Żeby choć na moment zachłysnąć się tą radością. Ileż sympatii dla ludzi skrzywdzonych i poniżonych ma Ilia Riepin, syn Jefima.
W sanatorium w czasie świąt dominowała nostalgia i wspomnienia za domem. I znowu muszę przywołać płótno – tym razem polskiego malarza Jacka Malczewskiego Wigilia na Syberii (1892, 76 x 120 cm). Jest świąteczny nastrój. Stół nakryty bielusieńkim obrusem. Za stołem sami mężczyźni. Widać głębokie talerze i sztućce. Niby wszyscy są razem, a każdy z osobna ze swoimi wspomnieniami. Niby wszystko jest, a czegoś brakuje. Nostalgia zadrażnia cały nastrój radości. Trudno się nawet uśmiechnąć poprzez łzy. Koralik łzy na policzku mężczyzny nie dodaje uroku. To płótno oddawało nastrój naszych sanatoryjnych Wigilii. Siedzieliśmy przy stołach obok śnieżnych obrusów. Nieraz braliśmy pusty głęboki talerz, który stawialiśmy na sztorc. I na talerzu, który był jak tarcza, opieraliśmy czoło.
Czasami rodzice zabierali mnie do domu na święta. Dziś nie sposób opisać radości powrotu do domu. Lubiłem to poruszenie przedświąteczne. Ojciec z Matką uwijali się jak w ukropie. I zawsze zdążyli na czas. Lubiłem położyć się na wersalce i patrzeć na choinkę. Leżałem sobie i obserwowałem bombki i kolorowe światełka. Za oknem padał cichy, bosy śnieg. Czasami przejechał skąpo oświetlony pociąg wąskotorowy. To była błogość nad błogościami.
Pamiętam, jak zmęczeni Rodzice wracali z Pasterki. Byli tak szczęśliwi, że nic nie mówili, tylko szli do łóżka, na którym leżała duża pierzyna i dwie pełne puchu poduszki. Pamiętam, że kiedy Dziadek prowadził mnie do obory i mówił o Bożym Narodzeniu, to nastawiałem uszy, żeby podsłuchać o czym mówią zwierzęta. Dziadkowe zwierzęta nie chciały gadać. Żuły siano, w którym tak smacznie się śpi. Konie chrupały ziarno i obrok. Nawet pies nic nie powiedział. Leżał w budzie z podwiniętym ogonem. Ze wzruszeniem zawsze słuchałem kolęd. Cichuteńko śpiewałem, bo nigdy nie miałem dobrego zdania o swoim głosie.
Potem oddaliłem się od domu. Założyłem rodzinę. Na świat przyszły dzieci. Po raz drugi odkrywałem Tajemnicę Bożego Narodzenia. Świadomie. Z wiarą jak ziarenko gorczycy. Ale nigdy nie zapomniałem tych Wigilii, na których byłem tak samotny. Dziś jestem na etapie, gdzie Pismo Święte mnie prowadzi. Jest lampą na ścieżce mojego życia.
Pochylam się nad źródłem betlejemskim, żeby przetrzeć oczy z tego wszystkiego, co je zabrudza. Poeta ze słów składa ofiarę Panu Bogu. Móc kontemplować Słowo, co stało się Ciałem, to wielki dar, na który nie zasłużyłem, Rabbuni...
Skomentuj artykuł