Polaków wybór własny
Przed oddaniem swojego głosu zapoznaj się z ulotką albo skonsultuj ze specjalistą. Zrób cokolwiek, tylko nie marnuj bezmyślnie tej wyborczej kartki.
Od początku III RP mamy problem z rozsądnym i przemyślanym wyborem naszych demokratycznych przedstawicieli. No, ale kiedy właściwie mieliśmy się tego nauczyć? Zaskoczeni gwałtownym tempem zmian ustrojowych, rzuceni od razu na głęboką wodę - wczoraj jeszcze niewolnicy, dziś już ludzie wolni, obdarzeni przywilejem własnego wyborczego głosu…
Na początku było jeszcze stosunkowo prosto, bo działała nadal siła potężnych symboli: totemu "Solidarności" i zdjęcia z Lechem Wałęsą. Wybór był łatwy i oczywisty - liczyli się tylko kandydaci z placetem "Pani S." Kto czerwony i uwikłany, ten wypadał z gry. Paradoksalnie, owe pierwsze, koślawe, nie w pełni wolne wybory parlamentarne uznawane są dziś przez historyków i politologów za najlepsze, najbardziej udane dla naszego kraju po roku 1989. Potem było już tylko gorzej.
Okulary Tymińskiego
Polacy, karmieni przez dziesiątki lat ideologicznymi frazesami o froncie jedności narodu, ze zdumieniem zauważyli, że można się politycznie różnić i to bynajmniej wcale nie pięknie. Zimny prysznic przyszedł bardzo szybko za sprawą osławionej "wojny na górze" w czasie pierwszych wolnych wyborów prezydenckich w 1990 r. Starcie kandydatów wywodzących się z obozu "Solidarności" - Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego - było dla społeczeństwa szokiem. I nawet dziś, kiedy ogląda się tamte wyborcze reklamówki, rzuca się w oczy ich zaskakująca brutalność, retoryczna bezwzględność i nagminne stosowanie chwytów poniżej pasa. W 1990 r. wytykanie błędów językowych, intelektualnych braków, niedostatków temperamentu i pochodzenia, licytacja na solidarnościowe kombatanctwo, wymachiwanie siekierką i zapowiadanie puszczenia przeciwników w samych skarpetkach - należały do najłagodniejszych elementów tamtej kampanii wyborczej.
I na to wszystko pojawił się ten "Trzeci" - człowiek znikąd, przybysz zza Wielkiej Wody, z tajemniczą walizką, wielki mag, hipnotyzer tłumów - jak nazywano go wówczas w prasie i telewizji. Z dzisiejszej perspektywy Stanisław Tymiński wydaje się miernym blagierem, rażącym sztucznością trzecioligowym graczem politycznym, który ledwo, ledwo opanował podstawy socjotechniki i manipulacji nastrojami wyborców. Wtedy jednak wystarczyło to w zupełności do zawładnięcia głosami znacznej części polskich wyborców. Wrażenie robiły zwłaszcza jego bajeczki o słynnej "czarnej teczce", w której miały znajdować się "haki" na innych prezydenckich kandydatów oraz opowieści o karierze rodem z amerykańskiego snu - od pucybuta do milionera w stylu carringtonowskiej Dynastii.
Nade wszystko jednak Tymiński przywiózł ze sobą abecadło zachodnich zachowań politycznych - dobry wygląd, pewność siebie i egzotyczną peruwiańską żonę. Na tle powolnego, niezbornego Mazowieckiego i przaśnego, nieprzebierającego w słowach Wałęsy wydawał się ideałem zachodniego stylu bycia. I trafił z tym swoim przekazem na podatny grunt. Dla ludzi wychowanych w komunizmie wszystko co zachodnie wydawało się (i często nadal wydaje się) lepsze i godniejsze zaufania niż to co rodzime. Ot, taka pozostałość po życiu w gospodarce permanentnego niedoboru i kontraście między pustymi, szarymi półkami sklepowymi i kolorowym dobrobytem peweksowskich witryn.
Ciekawe były także motywacje wyborców Tymińskiego: od haseł w stylu "bo jemu jest tak ładnie w tych okularach" (to autentyczne zdanie, jakie padło z ust jednej z jego zwolenniczek), po argumentację spod znaku "na pohybel wszystkim: i czarnym, i czerwonym".
Czerwone tango
Przez kilka następnych lat politycy dawnego obozu "Solidarności" zrobili naprawdę wiele, aby rozmienić na dobre resztki dawnego opozycyjnego etosu i entuzjazmu polskiego społeczeństwa z początku przemian ustrojowych. Zaczął się czas selekcji negatywnej. Ci bardziej porządni i uczciwi byli albo eliminowani w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach o władzę przez swoich bezwzględniejszych kolegów, albo sami odchodzili z polityki zniesmaczeni i rozczarowani jej kulisami. A festiwal złego smaku trwał w najlepsze: nieustanne podziały przez pączkowanie, gorszące kłótnie w rodzinie, nieistotne spory o drobiazgi i detale, w myśl zasady "moja mojsza jest najmojsza" - wszystko to nie mogło pozostać bez wypływu na stosunek Polaków do demokracji i jej wyborczej emanacji w postaci głosu wrzucanego do urny.
I wtedy zdarzyło się to, co zdarzyć się w końcu musiało: Polacy, podobnie jak obywatele innych postkomunistycznych państw (z wyjątkiem pragmatycznych i wyjątkowo pamiętliwych Czechów), rzucili się na powrót w ramiona dawnych komunistycznych towarzyszy.
Doszło do sytuacji klinicznej, łatwo wytłumaczalnej psychologicznie: skoro nas wykiwano, no to teraz my na złość solidarnościowej babci odmrozimy sobie uszy. Owo obdarzenie przez wyborców zaufaniem dawnych katów i ciemiężycieli tłumaczono na różne sposoby: nawrotem resentymentów i idealizacją peerelowskiej młodości, kombinacją frustracji i strachu przed niepewnością i brutalnymi realiami nowej kapitalistycznej rzeczywistości, wreszcie potrzebą odreagowania i swoistą zemstą za to, że "nasi" okazali się tak samo cyniczni, bezwzględni i łapczywi jak "tamci".
Tak czy owak, historia wykonała niespodziewane salto w tył. Teraz zdjęcie w towarzystwie Wałęsy stawało się swoistym pocałunkiem śmierci, gwarancją niemal pewnej porażki w wyborczym wyścigu. A chwilę później postkomuniści zdobyli pełnię władzy, wynosząc na prezydencki fotel swojego najzdolniejszego prymusa Aleksandra Kwaśniewskiego - idealnie łączącego w sobie cechy klasycznego pezetperowskiego aparatczyka ze znakomitą, niemal kameleoniczną umiejętnością odnajdywania się w nowej, demokratycznej rzeczywistości.
W czasie pamiętnej kampanii prezydenckiej w 1995 r. dawni czerwoni towarzysze czerpali już jednak pełną garścią ze sprawdzonych zachodnich wzorców: zatrudniono profesjonalnych spin doktorów, stylistów i wizażystów, postawiono na dobrze skrojone garnitury, sztuczną opaleniznę, wszechobecne niebieskie tło, baloniki, koszulki i kolorowe gadżety. I choć kampania Kwaśniewskiego była przeraźliwie pusta, to miała wszelkie znamiona dobrze prowadzonej batalii wyborczej. To była niezwykle ważna cezura - od tamtej pory w polskiej polityce zaczęło się liczyć przede wszystkim kolorowe opakowanie; zawartość została sprowadzona na dalszy plan.
Wybór zerojedynkowy
Wraz z kolejnymi zawiedzionymi nadziejami i prawdziwym wysypem rozmaitych cwaniakowatych przedstawicieli spod znaku ponadpartyjnego ugrupowania "byle dorwać się do koryta", w społeczeństwie drastycznie spadło przekonanie, że wybory rzeczywiście mogą cokolwiek zmienić. Ostatnie lata przyniosły jednak pewne skrystalizowanie preferencji wyborczych Polaków. Scena polityczna zabetonowała się - największe ugrupowania wchłonęły ideologiczno-pokrewne przystawki lub pozbyły się tych najbardziej niestrawnych, nazbyt radykalnych części składowych. Przede wszystkim jednak polscy wyborcy na powrót zaczęli wierzyć w siłę totemów. I tutaj pojawił się nowy problem. Otóż, coraz częściej głosujemy po prostu na daną listę partyjną, a szczegóły przestają się liczyć. Nazwisko kandydata, jego osiągnięcia zawodowe, dotychczasowa biografia, przymioty charakteru - wszystko to schodzi na dalszy plan. Nasi kapryśni wyborcy stali się w ostatnich latach zdyscyplinowanymi żołnierzami głosującymi potulnie na komendę "baczność! - spocznij!". Takie są niestety rezultaty tresury zwanej dyscyplinowaniem elektoratów. W efekcie akt wyborczy przypomina dziś zażywanie leku, bez czytania ulotki opisującej jego działanie. Głosujemy niedbale, pośpiesznie, nieprzemyślanie. Zakreślamy najczęściej pierwsze z brzegu nazwiska na liście, ograniczając się właściwie jedynie do sprawdzenia, czy wybraliśmy właściwe ugrupowanie. W takiej sytuacji wewnątrzpartyjna walka o jak najlepsze miejsce na liście wyborczej nabiera znamion pojedynku o polityczne być albo nie być. Taki układ leży też w interesie samych ugrupowań politycznych, ponieważ pozwala im w dużej mierze sterować głosami wyborców i kształtować skład parlamentu według partyjnego "koncertu życzeń".
Ową patologiczną w istocie rzeczy sytuację próbują od czasu do czasu zmieniać rozmaite oddolne inicjatywy społeczne. Jedną z nich jest, głośna ostatnio, ponadpartyjna akcja studentów i pracowników naukowych, którzy przez portale społecznościowe i komunikaty w mediach starają się nakłonić wyborców do głosowania na osoby spoza pierwszych miejsc na listach wyborczych. "Głosuj na którą partię chcesz, ale nie pozwól sobą manipulować! Nie popieraj jedynek! Możemy zrobić im STOP!" - przekonują inicjatorzy akcji "Stop jedynkom". Ich zdaniem, tylko w taki sposób można zapewnić dopływ świeżej krwi do polityki i ograniczyć liczbę "spadochroniarzy" z centrali na partyjnych listach.
Tak naprawdę jednak obecną patologię wyborczą ma szansę zmienić chyba dopiero wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych. No, ale to już jest zupełnie inna bajka i temat na zupełnie inną opowieść.
Skomentuj artykuł