Pracuj i módl się, żeby ci wyszło

Logo źródła: Przegląd Powszechny Marta Szymczyk / "Przegląd Powszechny"

- W swojej słynnej książce "Psychologia miłości" mówi pan o kilku fazach związku oraz o trzech podstawowych składnikach miłości, jakimi są namiętność, intymność (bliskość) i zaangażowanie. Faz w sumie jest pięć, a czasem niestety sześć. Mówię "niestety", gdyż ostatnim etapem wymienionym przez pana jest rozpad związku.

- Zasadniczo każdy związek ma kilka faz. Są to: zakochanie, kiedy podstawowym składnikiem relacji jest namiętność; romantyczne początki - tu dominantą jest połączenie namiętności i intymności, związek kompletny - w tej fazie ludzie najczęściej pobierają się; to etap, w którym występuje równowaga trzech podstawowych składników miłości: namiętności, intymności i zaangażowania; następnie mamy związek przyjacielski, opierający się na intymności i zaangażowaniu, ale już bez namiętności. Przedostatnim etapem jest związek pusty, charakteryzujący się tym, że jest zaangażowanie, ale nie ma już ani intymności, ani namiętności, a ostatnim etap to rozpad związku - wtedy, gdy nie ma nawet zaangażowania.

To oczywiście tylko model, ale rzeczywiście najczęściej tak to właśnie wygląda. Na początku ludzie przeżywają miłość romantyczną, niejednokrotnie od pierwszego wejrzenia. Badania sondażowe pokazują, że jest to doświadczenie większości ludzi wszędzie na świecie. Wszystko wskazuje na to, że etapy wyglądają bardzo podobnie u różnych par i nawet przebiegają w podobnym tempie - zakochani jesteśmy mniej więcej rok, romantyczne początki trwają jakieś dwa lata i tak dalej.

Czy wszyscy muszą popadać w związek pusty, w którym nie ma już porywów serca i przyjaźni i który jest wstępem do rozpadu związku? Nie wszyscy muszą i nie wszyscy popadają.

DEON.PL POLECA

 - Z trzech składników miłości, o których tu wspomnieliśmy, akurat w naszej kulturze przywiązujemy dużą wagę do namiętności. Bez niej trudno nam sobie wyobrazić miłość, przynajmniej w jej początkowej fazie. Jednocześnie twierdzi pan, że zanikanie namiętności jest czymś nieuchronnym i nieuniknionym. To dość pesymistyczna wizja.

- Na namiętność niewiele da się poradzić - pojawia się, a potem znika bez naszej woli, a już na pewno pomimo niej. Ze swej natury może ona tylko rosnąć, co jest po prostu niemożliwe. Jeśli osiągnie constans, to jest już z nią coś nie tak. Namiętność wymaga absolutnego uwielbienia partnera, a to jest możliwe tylko za cenę braku realizmu w jego ocenie. Poza tym, nie znosi konkurencji - kiedy pojawiają się dzieci, obowiązki, to siłą rzeczy ona spada.

Mimo że z zanikiem namiętności niewiele możemy zrobić, to jednak przyjaźń i intymność to coś, o co możemy zadbać. Tu możemy przeciwdziałać spadkom. Dlatego niektórym ludziom udaje się stworzyć zdrowy, długotrwały związek, a innym nie. Zapewne dzieje się tak z dwóch powodów: jeden to jest to, czy się chce, a drugi - czy się potrafi zrobić coś dla związku.

Kiedyś nie bardzo był sens zadawać pytanie o to, czy się chce utrzymać związek, ponieważ presja społeczna była tak silna, że generalnie wszystkim się chciało. Problem tkwi raczej w tym, czy ludzie potrafią coś zrobić czy nie - niestety najczęściej nie potrafią. Generalnie jesteśmy mało otwarci na wiedzę o samych sobie. Jest wiele bardzo prostych prawidłowości psychologicznych, których istnienie niestety często nie dociera do naszej świadomości.

- Pierwsze etapy miłości - zakochanie i romantyczne początki - właściwie nie wymagają od nas wkładania żadnego wysiłku. Być może chcielibyśmy, żeby na dalszych etapach również "działo się samo" zupełnie tak, jak to było na początku. Może nie jesteśmy przygotowani na to, że w późniejszych fazach nad związkiem trzeba pracować?

- Rzeczywiście początkowe etapy miłości mogą nas trochę uśpić, gdyż nie musimy specjalnie ingerować w ich przebieg, bo i tak wszystko jest dobrze. To zabójcze, gdyż miłość ze swej natury to zjawisko dynamiczne. To, co jest potrzebne w ciągu pierwszych dwóch lat trwania związku, nie jest tym samym, czego będziemy potrzebować w dwudziestym drugim roku jego istnienia. O ile na początku utrzymanie relacji nie wymaga od nas zbyt dużego wysiłku, o tyle później trzeba w coraz większym stopniu nad związkiem pracować.

- Dynamiczna natura miłości - to, że zasadniczo każdy związek przechodzi przez etapy, o których wspomnieliśmy na początku - jest i straszne, i pocieszające jednocześnie. Straszne, ponieważ w związkach zachodzą procesy, na które nie mamy zasadniczo wpływu - wynikają one właśnie z kolejnych faz rozwoju naszego uczucia - pocieszające zaś, gdyż dzięki zrozumieniu dynamicznego charakteru miłości możemy przestać obwiniać samych siebie czy też partnera za rzekome "niepowodzenia", na przykład za to, że w pewnym momencie namiętność zeszła na dalszy plan i ustąpiła miejsca przyjaźni.

- Myślę, że często mieszamy marzenia z rzeczywistością. Ludzie chcą, żeby związek był cały czas taki sam jak na początku. Kiedy zasycha nam w gardle na widok partnera i serce nam kołacze, to jeśli trwa to przez dwa lata, to doskonale. Gdyby jednak trwało to przez dwadzieścia dwa lata to po prostu trudno byłoby to przeżyć. Jest to zupełnie nierealistyczne. Dlatego właśnie miłość na różnych etapach wygląda inaczej, z czym wielu osobom trudno się pogodzić.

- W wielu kulturach czynnikiem decydującym o wyborze partnera życiowego nie są porywy serca, ale czysta kalkulacja. Okazuje się, że związki zawierane w ten sposób są bardziej trwałe, choć nie wnikam w to czy bardziej szczęśliwe.

- Jesteśmy dzisiaj jedną z bardzo nielicznych kultur w dziejach, które czynią z namiętności kryterium wyboru partnera. Tradycyjnie związek dwojga ludzi był sojuszem rodzin. W różnych klasach społecznych chodziło o różne aspekty tego sojuszu - najwyraźniej widać to u koronowanych głów.

Z punktu widzenia trwałości związku namiętność, do której w naszej kulturze tak przywiązujemy wagę, jest zgubna. Nie jest ona czymś, na czym da się zbudować trwały związek.

- Dlaczego tak wiele związków się rozpada?

- W naszym świecie dużą rolę ogrywają dwie rzeczy - po pierwsze jest to możliwość wyboru tego, czy zostaję z partnerem czy też nie, po drugie chodzi o czynnik ekonomiczny - dzisiaj na rozstanie i rozwód nas po prostu stać. Ten ostatni element jest szczególnie ważny.

Małżeństwo najszybciej upadło w Skandynawii - a dokładniej w Szwecji. Rozpad tej instytucji był bezpośrednim skutkiem wzrostu zamożności społeczeństwa oraz zbyt dużej roli państwa opiekuńczego, które zajęło się również rodzinami. W momencie, kiedy państwo zaczyna przejmować funkcje jednego z rodziców, to realny rodzic staje się niepotrzebny. Cynicznie to brzmi, prawda? Jeżeli państwo łoży na dziecko, czyli robi to, co dotąd robił mężczyzna, to taki mężczyzna staje się niepotrzebny, bo lepiej jest mieć czysty czek od państwa czy przelew bankowy niż faceta z jego brudnymi skarpetkami.

- Czyli paradoksalnie nadmierna troska o państwo owocuje rozbiciem rodziny.

- Państwo nie może ingerować tak głęboko w życie obywateli, ponieważ skutki są dokładnie odwrotne do zamierzonych.

Wzrost zamożności powoduje też, że ludzie mogą przetrwać poza małżeństwem. W Polsce jeszcze nie jest to jeszcze tak widoczne. Większość ludzi w naszym kraju to osoby, które mają wykształcenie co najwyżej zawodowe. Takim ludziom trudno jest przetrwać w pojedynkę. Jeżeli czynsz za mieszkanie rozkłada się na dwie pensje, jednak jest dużo łatwiej przeżyć miesiąc. Tak zresztą było zawsze w historii - rozwód był luksusem, na który mogą sobie pozwolić tylko bogaci.

Jest jeszcze jeden czynnik, który wpływa na coraz większą nietrwałość związków - ma on kolosalne znaczenie, mimo że też jest prawie niewidoczny przez swoją powszechność. Kiedy małżeństwo było sojuszem rodzin, to tak naprawdę nie było ono wspólnotą, ale przede wszystkim kontraktem. Kontraktowa natura małżeństwa dzisiaj wraca do łask, ale w trochę innej formie. Dzisiaj małżeństwo jest to kontrakt w tym sensie, że zakładamy niemal bezwiednie, że ta druga strona jest po to, żeby mnie uszczęśliwić. Osobiste dążenie do szczęścia, które dzisiaj jest bardzo silnym motywem wchodzenia w związek, kiedyś w ogóle nie istniało w takiej postaci.

Podam przykład. Byłem bardzo późnym dzieckiem mojej mamy, chłopki z urodzenia i wychowania. W pewnym momencie przeniosła się ona do miasta, ale zasadniczo mentalnie pozostała chłopką z końca XIX wieku. Dzięki temu miałem bezpośredni wgląd w to, jak ludzie myśleli w owym XIX wieku. Dla mojej mamy taka kategoria jak dążenie do szczęścia w ogóle nie istniała. Miała ona pewną wizję przyzwoitego życia, tego, co powinna zrobić, jak powinna się zachować, ale żeby coś robić dla przyjemności, dla własnego ja to jej w ogóle nie przychodziło do głowy. Po prostu ludzie kiedyś nie myśleli takimi kategoriami jak my, nikt nie uważał, że partner jest po to, żeby mnie uszczęśliwić. Dzisiaj - zważywszy na ogólną konsumpcjonistyczna postawę w kulturze - cokolwiek nas nie satysfakcjonuje, to wymieniamy to na lepszy model.

- Dzisiaj bardzo podkreślane są wartości indywidualistyczne, samorealizacja, potrzeba koncentracji na osobistym dążeniu do szczęścia. Promowany jest też romantyczny model miłości. Nakarmieni taką mieszanką, zaczynami mieć względem siebie i swojego partnera nierealistyczne oczekiwania…

- Zdecydowanie tak jest, ale nie zapominajmy, że te wzorce kulturowe odgrywają też bardzo pozytywną rolę, ponieważ rozbudzają w ludziach pragnienie tego, żeby miłość była pełna, namiętna - takie pragnienia są bardzo dobre. Podobnie jest z wszechogarniającą konsumpcją. Z jednej strony jest to paskudne, że na każdym kroku słyszymy: "jak nie konsumujesz, to nie żyjesz" (bo de facto taki jest przekaz większości reklam, które pokazują, że dopiero jak kupisz to czy tamto, to możesz poczuć się jak człowiek), ale z drugiej strony trzeba zauważyć, że ma to niesłychanie pozytywny i motywujący charakter. Przekłada się to między innymi na to, że ludzie stają się bardziej produktywni i aktywni - więcej działają, bo więcej pragną. Kiedyś ludziom w ogóle nie przychodziło do głowy, żeby chcieć. Dzisiaj, dzięki temu, że więcej chcemy, życie robi się znacznie ciekawsze i bogatsze. Oczywiście ma to swoje negatywne skutki - jeśli ktoś ma za bardzo rozdęte oczekiwania, to bardzo trudno będzie mu je spełnić. Tak samo jest i w miłości, i w konsumpcji. Jest to właściwie nierozwiązywalny problem.

- Może problemem jest po prostu brak proporcji w tym przekazie kulturowym. Mamy bardzo dużo filmów, powieści, piosenek, które promują miłość romantyczną, a prawie w ogóle brak tekstów kultury, które dawałyby nam jakąś podpowiedź, co zrobić z tą miłością, która się pojawia później, gdy już nie mdlejemy z zachwytu na widok naszego partnera. Mówiąc krótko, kultura nie za bardzo dostarcza nam wzorców przeżywania miłości nieromantycznej, mimo że to właśnie taką miłością kochamy naszych partnerów przez większość życia.

- Zdecydowanie tak jest. W popkulturze nie mamy za dużo takich wzorców, ale popkultura jest ze swej natury prosta w przekazie, zawsze nadaje to, co najłatwiej zrozumieć. Natomiast w literaturze pięknej XX wieku to już się pojawiło, a musiało się pojawić, bo zmieniły się proporcje między okresem przeżywania miłości romantycznej i nieromantycznej. Ta druga zaczęła po prostu zajmować większą część naszego życia, ze względu na dość banalny czynnik, jakim jest to, że żyjemy dłużej. Nagle pojawiły się pary, które są ze sobą po pięćdziesiąt lat. Kiedyś takich par nie było, bo zwyczajnie jeden z partnerów umierał. Dzisiaj ludzie żyją ze sobą bardzo długo i siłą rzeczy ich miłość przez większość życia romantyczna nie jest - choćby dlatego, że znika namiętność, jak to już tu powiedzieliśmy.

Zmiana długości życia jest czymś niesłychanym - umyka to nieco naszej uwadze. Pamiętam przedruk artykułu prasowego donoszącego o jednym z pierwszych wypadków samochodowych. Opis ten kończył się takim mniej więcej zdaniem dotyczącym ofiary tegoż zajścia: "Czterdziestoletniego starca odwieziono do szpitala". W tamtych czasach czterdziestolatek był starcem, podczas gdy dzisiaj jest co najwyżej osobą w średnim wieku.

- Obok coraz większej powszechności rozwodów - według danych GUS liczba rozwodów w Polsce w ciągu dwudziestu ostatnich lat się podwoiła - można zauważyć inne zjawisko, mianowicie spadek liczby zawieranych małżeństw. Badania CBOS przeprowadzone w marcu 2008 roku pokazały, że w opinii Polaków mężczyźni odkładają decyzję o założeniu rodziny lub jej po prostu w ogóle nie zakładają, gdyż wybierają życie bez zobowiązań, a kobiety… nie zakładają rodziny z obawy przed nieudanym związkiem.

- Lęk przed nieudanym związkiem rzeczywiście w dużo większym stopniu dotyka kobiety niż mężczyzn. Związane jest to między innymi z dwukarierowością kobiet. Dzisiaj pracują one zawodowo, a po pracy mają jeszcze wiele obowiązków w domu, muszą zająć się dziećmi. Kiedyś było to zupełnie nieznane. To kobiety przeżywają konflikt - rzadko mówi się o takim konflikcie w przypadku mężczyzn. Innymi słowy inwestycje kobiet w związek są znacznie większe, a tym samym w przypadku niepowodzenia to one ponoszą dotkliwsze konsekwencje.

Jest tutaj jeszcze jeden element, o którym warto wspomnieć w kontekście spadku liczby zawieranych małżeństw - chodzi mianowicie o rosnącą dysproporcję poziomu wykształcenia kobiet i mężczyzn. Szacuje się, że jest około 500-600 tysięcy kobiet, które mają lepsze wykształcenie niż mężczyźni. Tu pojawia się konflikt, bo tradycja jest taka, że kobiety wychodzą za mąż trochę powyżej swojej pozycji społecznej lub przynajmniej na równi z tą pozycją. Świetnym przykładem jest Kate Middleton, która dzięki mariażowi z księciem Williamem stała się księżniczką. W drugą stronę raczej to słabiej działa. I tak było zawsze.

- Jednym słowem, jeśli kobiety są bardziej wykształcone niż mężczyźni, to zaczyna w sensie dosłownym brakować kandydatów, którzy społecznie są trochę wyżej lub przynajmniej na równi…

- Otóż to. Niemożność znalezienia odpowiedniego partnera przekłada się na niechęć do zawierania małżeństw. Ta niechęć do sformalizowanego związku bierze się również z podejrzeń, że zawarcie go nie będzie najlepszym sposobem na moje osobiste szczęście. Proszę zauważyć, że kiedyś w ogóle nie było kontrpropozycji dla małżeństwa, szczególnie dla kobiet. Dzisiaj sytuacja się zmieniła.

- Zmienił się też model rodziny.

- Rodzina się rozmywa, coraz częściej przypomina patchwork - w jednej rodzinie mamy dzieci z różnych związków. Przestaje to być w tej chwili zupełnie wyjątkową sytuacją, staje się to po prostu normą. Można się oburzać i moralizować, ale tak właśnie dzisiaj to wygląda. Ludzie mają po prostu zdolność dopasowywania się do tego, co dyktuje im życie.

- Czy to nie jest tak, że rozwód dzisiaj zaczął być traktowany jak łatwy sposób na rozwiązanie problemów małżeńskich?

- Trochę tak jest. W Stanach poszło to bardzo daleko, a i u nas zaczyna dziać się podobnie. Przejawia się to na przykład w stosunku do dzieci. W Ameryce uważa się, że dla dzieci bardziej szkodliwe jest pozostawanie w skonfliktowanej rodzinie niż poza nią. Jednym słowem, króluje przekonanie, że lepsze dla wszystkich, w tym dla dzieci, jest wycofanie się z konfliktu niż trwanie w nim, walka czy szukanie alternatywnych rozwiązań. Psycholog powiedziałby, że jest to typowa racjonalizacja, czyli dorabianie racji do działania powziętego z innych powodów.

- Dlaczego niektóre pary się rozstają, a inne nie?

- Jest to dość mało zbadana sprawa, głównie z powodów etycznych. Trudno jest ludzi dręczyć pytaniami, kiedy im rozpada się związek. Ale wiele wskazuje na to, ze tutaj dużą rolę odgrywają czynniki zewnętrzne, które nie mają nic wspólnego ze stosunkami w obrębie pary.

- Na przykład?

- W przypadku rozpadu związku bardzo istotnym czynnikiem jest wiek. Jeśli nas dopadnie pusty związek, kiedy jesteśmy już starsi, na przykład po pięćdziesiątce, to w zasadzie nie mamy już nadziei na lepszą możliwość. Dlatego staramy się załagodzić konflikty na tyle, żeby dało się wytrzymać z partnerem. Ale kiedy dopada to nas, kiedy mamy trzydzieści pięć czy czterdzieści lat, to jesteśmy bardziej skłonni ten związek porzucić, bo jest jeszcze nadzieja na inną miłość.

Tu pojawia się też bardzo duża niesprawiedliwość biologiczna. Trajektoria zmiany wartości kobiety i mężczyzny bardzo się rozchodzi i ma to wyraźny związek z wiekiem. Niestety tak jest, że zazwyczaj mężczyzna ma więcej tego, co jest męskie, kiedy robi się starszy. W wielkim uproszczeniu chodzi o pozycję społeczną i o zasoby. W każdej cywilizacji, w której występuje jakakolwiek tezauryzacja dóbr, to zazwyczaj dobra te należą do starszych mężczyzn. Męski nie jest ktoś, kto ma tors jak Arnold Schwarzenegger, ale facet, który zaprosi panią do Sheratona i jeszcze przyjedzie bentleyem. Taki status nabywa się zazwyczaj z wiekiem.

Kobiecość jest z kolei dziewczęca.

- Kobiety wraz z wiekiem tracą swoją kobiecość.

- Niestety tak jest. Wielu mężczyzn znacznie lepiej się starzeje niż kobiety. Proszę spojrzeć na Seana Connery’ego - przecież on w wieku lat sześćdziesięciu wyglądał lepiej niż w wieku lat czterdziestu. Niestety prawie nie ma kobiet, o których dałoby się powiedzieć to samo. Wraz z wiekiem wartość matrymonialna kobiety spada, a mężczyzny rośnie.

U nas tego jeszcze tak nie widać, ponieważ w większości przypadków do rozwodu dochodzi dlatego, że kobieta chce się uwolnić od męża alkoholika.

- Sytuacja jest nieco paradoksalna. Statystyki pokazują, że większość pozwów o rozwód jest składana przez kobiety. Dzieje się tak, mimo że wraz z wiekiem mają one coraz mniejszą szansę na powtórne małżeństwo czy po prostu związek, gdyż ich atrakcyjność matrymonialna spada. Może kobiety w mniejszym stopniu tolerują niesatysfakcjonujący je związek niż mężczyźni?

- W pewnym wieku, powiedzmy po czterdziestce, większość kobiet nie liczy już na inny związek, tylko na święty spokój i uwolnienie się od uciążliwego partnera. Z wyjątkiem alkoholików i tych, którzy są na samym dole, mężczyźni liczą na powtórne małżeństwo. Wymiana modelu w wieku czterdziestu - pięćdziesięciu lat na nowszy jest świadectwem sukcesu życiowego mężczyzny.

Wydaje się, że kobiety i mężczyźni rozwodzą się z innych powodów. Jeśli mężczyzna jest bardzo uciążliwy, pije, nie łoży na rodzinę, to według kobiet, lepiej po prostu zrezygnować z takiego związku, niż w nim trwać. Kobiety są też bardziej zniewolone przez tradycję, przez narzuconą im rolę społeczną. Mąż przychodzi z pracy i odpoczywa, ona przychodzi z pracy i jeszcze pracuje cztery godziny w domu. W miarę trwania takiego związku uciążliwość tego jest na tyle duża, że kobiety mówią sobie: "dosyć tego".

Niestety ta odrobina braku realizmu, która zawsze nam towarzyszy na początku związku (gdybyśmy byli zupełnie realistyczni, w ogóle byśmy się nie wiązali) w końcu przegrywa z życiem i z twardą rzeczywistością. Wtedy często podejmowana jest decyzja o rozwodzie.

- Parafrazując modlitwę Kurta Vonneguta, można chyba powiedzieć, że aby zbudować szczęśliwy związek, potrzeba nam sił, abyśmy zmienili w naszym związku z bliskim człowiekiem to, co zmienić można, cierpliwości, abyśmy potrafili wytrzymać to, czego zmienić nie można, i mądrości, abyśmy potrafili odróżnić jedno od drugiego.

- Tak też myślę. To dotyczy nie tylko związków, ale chyba na tym polu najbardziej to widać. Pewnych rzeczy nie da się zmienić w ludziach - to jest oczywiste. Niektóre badania pokazują nawet, że już po trzydziestce cechy człowieka zasadniczo się nie zmieniają, człowiek jest już ukształtowany. W obliczu tego mamy dwie strategie - albo uniknąć danej sytuacji i uciec, albo pokochać taki stan rzeczy. Jest to postulat "bądź mądry i rozróżniaj". Problem polega tylko na tym, że człowiek jest mądry wtedy, kiedy mleko już się rozlało. Jednak większość par trwa w związkach i sobie radzi, więc nie jest tak strasznie.

- Na ile w takim razie możemy wpływać na sukces naszego związku, skoro pewnych rzeczy, jak na przykład cech, zmienić już nie możemy?

- Generalnie wpływ naszych cech na nasze szczęście jest bardzo niewielki, w przeciwieństwie do tego, co robimy. Cechy maja bardzo słaby związek z zachowaniem. Czyli jeśli ktoś jest introwertykiem, to i tak może iść na przyjęcie i się zabawić.

Jednym słowem, to, co wpływa na kondycję naszego związku, to to, co robimy, a nie to, jacy jesteśmy.

- Czy możemy w takim razie przewidzieć z kim nam się ułoży, a z kim nie?

- Nie możemy tego stwierdzić na podstawie cech, natomiast możemy na podstawie zachowań. W tym kontekście warto pamiętać o dość smutnej zależności - zło jest silniejsze od dobra. Innymi słowy, efekt dowolnego aktu złego jest nieporównywalnie silniejszy niż efekt aktu dobrego. Właściwie wszystkie pary, które się rozstają, są święcie przekonane, że partner przyniósł im o wiele więcej złego niż dobrego, chociaż, gdybyśmy codziennie zliczali dobre i złe uczynki, to okazałoby się, że jest dokładanie odwrotnie. W związkach nie pamiętamy tego, co dobre, a pamiętamy to, co złe. Największa mądrość polega na uświadomieniu sobie tego właśnie. Jest to mechanizm nadreakcji na zło. Kiedyś było to zupełnie uzasadnione - czyhały na nas takie niebezpieczeństwa, że jeśli człowiek szybko by na nie nie zareagował, toby nie przeżył. Dzisiaj nie ma już takich niebezpieczeństw, natomiast sama skłonność nam pozostała.

- Jaki wpływ ma małżeństwo na nasze subiektywne poczucie szczęścia?

- Przeprowadzono jakiś czas temu badania na kilkunastu tysiącach Niemców dotyczące zmiany satysfakcji życiowej pod wpływem małżeństwa i wdowieństwa. Okazuje się, że na początku małżeństwa satysfakcja ta odrobinę wzrasta. Po roku jednak przyrost ten całkowicie zanika. Natomiast po owdowieniu satysfakcja z życia ogromnie spada - około dwudziestu razy - i już nigdy nie wraca do poprzedniego stanu. Krótko mówiąc - jeśli masz już partnera, to dbaj o niego przynajmniej na tyle, żeby ci nie umarł, bo w przeciwnym wypadku nie odzyskasz szczęścia (śmiech).

- Chciałabym na koniec zadać panu profesorowi może trochę naiwne, ale za to bardzo ważne pytanie: Czy jest jakaś recepta na udany związek?

- Najogólniejsza rada, jakiej mogę udzielić, to jest ora et labora. Pracuj nad swoim związkiem i módl się, żeby ci wyszło.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Pracuj i módl się, żeby ci wyszło
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.