To nie opera mydlana?
Podczas niedawnej uroczystości wręczenia marszałkowi sejmu, Grzegorzowi Schetynie nominacji na członka prezydenckiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego, można było zaobserwować wymowny obrazek. W czasie gdy marszałek witał się kordialnie ze swoimi partyjnymi kolegami, prezydent Komorowski stał samotnie z boku. Prezydent przypominał raczej widza spektaklu, w którym głównym bohaterem jest marszałek sejmu. Obiektywy aparatów fotograficznych i oczy kamer wyraźnie kierowały się na marszałka sejmu i jego świtę, pozostawiając urzędowo uśmiechniętego prezydenta wprawdzie w spokoju, ale za to z boku. Czy ta jednorazowa, choć wymowna, scenka medialna nie jest symbolem tego, jak wygląda prezydentura Bronisława Komorowskiego?
Żaden felietonista nie pokusi się o autorytatywne prognozy, których kres sięgałby pięcioletniej kadencji prezydenckiej. Jednak z całą pewnością można mówić o pewnych trendach. Jest to tym łatwiejsze, że wolna Polska miała w ciągu ostatnich 20 lat trzech prezydentów, z których każdy nie tylko miał inny polityczny rodowód, ale też reprezentował inny styl sprawowania godności prezydenckiej. Wydaje się, że najtrudniejsze wyzwania stały w latach 90. przed Lechem Wałęsą, który wybrany został na najwyższy urząd w państwie, nie mając w zasadzie poprzednika, a więc wzoru, na którym mógłby wypracować swój styl urzędowania. Zapewnie nie było łatwo wytworzyć nowy styl prezydentury w czasach, kiedy dopiero wyprowadzano wojska radzieckie z Polski, kiedy polityka i jej język – wyzwolone nagle z gorsetu komunistycznej cenzury – stały się agresywne i nieobliczalne. Mimo to, a może właśnie dlatego, prezydentura Wałęsy była dynamiczna, obfitująca w liczne zwroty, wolty i lapsusy. Było ich jednak tak wiele, że ostatecznie sen Wałęsy o reelekcji nie spełnił się, więcej nawet – Wałęsa przegrał ze swym największym - jak się wówczas wydawało - przeciwnikiem, lewicą postkomunistyczną. Dwie kadencje Aleksandra Kwaśniewskiego, byłego aparatczyka PZPR, stały się na początku dość desperackim usiłowaniem zbudowania etosu „prezydentury wszystkich Polaków”, skompromitowanej ostatecznie na płycie lotniska w Kaliszu i nad grobami w Katyniu.
Katyń zaważył też w tajemniczy dziejowo sposób nad kolejną prezydenturą, Lecha Kaczyńskiego. Jego styl sprawowania władzy odbiegał znacznie od tego, co robili dwaj poprzednicy, za co Lech Kaczyński był albo namiętnie krytykowany i wyśmiewany, albo wychwalany, jednak przez mniej słyszalne środowiska.
Z takim dziedzictwem przyjdzie się zmierzyć Bronisławowi Komorowskiemu. Mimo wieloletniego doświadczenia na stanowiskach parlamentarno-rządowych, politykowi temu już w okresie kampanii wyborczej nie udało się ustrzec od pewnych wpadek. A to usłyszeliśmy niemal eugeniczne deklaracje, towarzyszące opiniom ówczesnego kandydata na prezydenta w sprawie dostępności in vitro, to znów przekonywaliśmy się, że prezydent wiedzę o funkcjonowaniu państwa czerpie niczym prostolinijny gimnazjalista z internetu. Trzeba jednak przyznać, że w niemal miesięcznym przedwyborczym marszu Bronisław Komorowski okazał się nadzwyczaj ruchliwy. Widzieliśmy go niczym męża opatrznościowego na pękających wałach przeciwpowodziowych, z gospodarską wizytą na wsiach i w dużych miastach. Jeździł tam nie tylko jako kandydat na prezydenta, ale też - ze zrządzenia niepojętych wypadków losowych – jako tymczasowa głowa państwa. Dodawało to Komorowskiemu odpowiedzialności i powagi.
Jednak ta dynamika załamała się nagle po 6 lipca, czyli po odebraniu uchwały Państwowej Komisji Wyborczej o wyborze Bronisława Komorowskiego na urząd prezydenta. Na prawie miesiąc, aż do zaprzysiężenia przed Zgromadzeniem Narodowym 6 sierpnia, prezydent elekt niemal zniknął z politycznego horyzontu, czemu sprzyjał też fakt, że w myśl prawa, do chwili zaprzysiężenia obowiązki głowy państwa sprawował nie kto inny, jak właśnie marszałek sejmu Grzegorz Schetyna. Dopóki jednak ta przerwa między wyborami a zaprzysiężeniem uznana może być za stosunkowo naturalną, dopóty jednak dalsza niemrawość polityczna nowego prezydenta może zadziwiać.
Wprawdzie wielu komentatorów zdziwiło się, gdy prezydent mianował swego kolegę Jana Dworaka i swego bliskiego współpracownika Krzysztofa Lufta do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, czym podobno „naraził” się premierowi Tuskowi, ale już wielotygodniowe milczenie w sprawie krzyża ustawionego przed Pałacem Prezydenckim kazało ocenić Komorowskiego jako polityka biernego, hołdującego kunktatorstwu. Od 10 sierpnia do 25 września prezydent Komorowski odbył siedem wizyt zagranicznych i międzynarodowych spotkań politycznych. Czy jednak ktokolwiek byłby w stanie powiedzieć, co poza kurtuazyjnym wydźwiękiem prezydent Komorowski osiągnął 1 i 2 września w Brukseli, 3 września w Berlinie albo kilka dni później w Rydze? Nadzwyczaj wymowne jest też to, że prezydent Komorowski nie odwiedził dotychczas Watykanu, podczas gdy wizyta ta – przynajmniej z chlubnych nakazów kurtuazji - była jedną z pierwszych w kalendarzu dyplomatycznym nowo wybranych prezydentów; Lech Kaczyński udał się do papieża nawet ze swą pierwszą wizytą prezydencką. Co ciekawe, prezydent Komorowski, który w maju jako kandydat do urzędu wielokrotnie wypowiadał się na temat konieczności ocieplenia stosunków z Rosją, chyba nie bardzo interesuje się polityką wschodnią. Wprawdzie prezydent Miedwiediew ma jeszcze w tym roku przyjechać do Polski, ale jakoś nie słyszeliśmy, by prezydent Komorowski upominał się – choćby symbolicznie – o skuteczne wyjaśnianie śmierci swojego poprzednika w katastrofie smoleńskiej. Szybko za to odciął się od gruzińskiej misji śp. Lecha Kaczyńskiego. Poza tym, czy właśnie prezydent nie powinien zaapelować do swych partnerów na Kremlu, by ukrócili skandal, jakim jest niszczejący pod gołym niebem wrak feralnego samolotu TU-154?
Zaskakujące jest też milczenie prezydenta wobec problemów ekonomicznych państwa i szykowanych polskiemu społeczeństwu przez rząd Tuska podwyżek i oszczędności. Właśnie te ostatnie okoliczności pokażą już niebawem, jaki jest charakter prezydenta. Czy ten sprawujący najwyższy urząd w państwie polityk stanie się jedynie notariuszem, mniej lub bardziej posłusznie podpisującym ustawy przygotowane przez gabinet Donalda Tuska i „przepchnięte” przez sejmową większość PO? Czy raczej będzie prowadził niezależną politykę, sprawiedliwie oceniającą poczynania rządu. A o to ostatnie będzie pewnie prezydentowi niełatwo, skoro w swej kancelarii zatrudnił niedawno Sławomira Nowaka. Tu znów czas pokaże, czy ten wierny pretorianin Donalda Tuska okaże się żandarmem prezydenta zamkniętego w pałacu pod żyrandolem. Pytany o to Sławomir Nowak odpowiada, że to nie opera mydlana, że będzie wiernie służył prezydentowi w tej zaszczytnej misji. Premier zaś przeprowadza się do Sejmu, by tam pilnować interesów rządu. Wszak – jak zapewne sądzi – urząd prezydenta ma już pod kontrolą.
Skomentuj artykuł