Powody aby wierzyć

Powody aby wierzyć
Powody aby wierzyć Wyd. WAM
Logo źródła: WAM Ron Tesoriero / Wyd. WAM

Konsekrowana Hostia zmienia się w ciało. Niewidomy odzyskuje wzrok, by obejrzeć film o Eucharystii. Niewykształcona mistyczka, w nieznanych sobie językach i bez błędów teologicznych, zapisuje setki stronic głębokiego nauczania i komentarzy biblijnych. Czy te i inne niezwykłe zjawiska zasługują na wiarę? Co mówi o nich nauka?

Ja nie szukam cudów. Jednak kiedy się zdarzają i Kościół je uznaje, mamy prawo o nich mówić. (Ron Tesoriero)

DEON.PL POLECA

Ron Tesoriero od ponad dwudziestu lat poszukuje odpowiedzi na podobne pytania. Towarzyszy naukowcom, którzy przyglądają się nadzwyczajnym zjawiskom w Kościele katolickim. Wyniki analiz potwierdzają to, w co wierzymy. Tesoriero opisuje cuda Eucharystyczne, doświadczenia współczesnych mistyków i stygmatyków, badania całunu turyńskiego i chusty z Oviedo oraz testy na próbce relikwii Krwi Chrystusa. Te fascynujące relacje poruszają serce i umysł.

Jezus pozwolił Tomaszowi dotknąć swych ran.
To samo robi dla nas w nowym tysiącleciu.
Czasami trzeba zobaczyć, aby uwierzyć.

 

- Ktoś chciałby się z panem widzieć.

- Jestem bardzo zajęty. Był umówiony? - mruknąłem, nie przerywając zagłębiania się w leżący przede mną na biurku dokument. Nawet nie spojrzałem na sekretarkę, która wetknęła głowę przez uchylone drzwi mojego gabinetu.

- Nie.

- To proszę mu powiedzieć, żeby się umówił - wciąż nie podnosiłem na nią wzroku.

- Następnego klienta ma pan za godzinę - stwierdzenie faktu niespodziewanie zabrzmiało jak naleganie, co było dość niezwykłe, gdyż moja sekretarka była osobą bardzo sumienną i skromną. Pracowała ze mną od bez mała trzydziestu lat, niemal od samego początku mojej praktyki prawniczej. Z westchnieniem przewróciłem więc tylko oczyma dla okazania niezadowolenia.

Ale ona po prostu poczekała jeszcze chwilę, by, odczytawszy w moim milczeniu znak kapitulacji, wycofać się ze słowami:

- Powiem mu, że poświęci mu pan tylko kilka minut.

Tesoriero, Henderson i Cotter to ciesząca się dobrą opinią kancelaria prawna w Gosford - położonym nad brzegiem oceanu mieście, oddalonym godzinę drogi od Sydney. Moi klienci zawsze umawiali się na spotkanie. Fakt, że ten zignorował ów utarty zwyczaj, sam w sobie był intrygujący. Odłożyłem pracę na bok. Sekretarka uśmiechnęła się miło i zamknęła za sobą drzwi. Kiedy po chwili znów je otworzyła, pojawił się w nich nieduży, uśmiechnięty mężczyzna około sześćdziesiątki. Miał na sobie długą do ziemi, czarną serżową sutannę, z której wystawała biała koloratka, wyglądająca jak bandaż oddzielający głowę od spowitego w czerń korpusu. W Australii roku 1987 niezwykle rzadko widywało się ludzi publicznie przyznających się do wiary, dlatego przybysz wydał mi się bardziej postacią z jakiegoś włoskiego filmu niż realnym człowiekiem. Wyglądał dosłownie jak przeniesiony z innego świata - świata, który zostawiłem za sobą, ukończywszy szkołę wiele lat temu. Był to jednak bezsprzecznie katolicki ksiądz. Dni spędzone w katolickiej szkole w latach pięćdziesiątych, jeśli nawet nie odcisnęły na mnie piętna wiary, to przynajmniej pozostawiły niezatarte ślady dobrego wychowania. Obojętność na sprawy głoszone przez księży nie przeszkadzała mi w okazywaniu im - aczkolwiek nierzadko w sposób protekcjonalny, a może wręcz szczeniacki - należnego szacunku.

- Dzień dobry księdzu - wstałem na powitanie gościa.

 

- Pan Ron Tesoriero? Dzień dobry. Jestem ksiądz William Aliprandi. Właśnie zostałem proboszczem w Kincumber.

Znałem Kincumber - pobliskie miasteczko u stóp góry Kincumber, z trudem co prawda zasługującej na miano góry, niemniej będącej najwyższym wzniesieniem w regionie Central Coast, które łagodnie górowało nad wrzynającymi się w wybrzeże, krętymi ujściami rzeczek oraz niebieskim paskiem Pacyfiku na wschodnim wybrzeżu Australii.

- Mój przełożony, biskup Broken Bay - mówił ksiądz poprawiając okulary - nakazał mi zbudować w parafii kościół i szkołę. Ale parafia jest biedna i nie ma żadnego własnego gruntu. Parafianie to głównie młode rodziny robotnicze, trochę handlowców i pracowników kamieniołomów. Ja sam, no cóż..., też nie mam pieniędzy - uśmiechnął się, bynajmniej nie przepraszająco.

Rozparłem się w fotelu, spodziewając się, że następnym krokiem mojego gościa z pewnością okaże się wyrażona w ten czy inny sposób prośba o datek.

- A jak ja mogę księdzu pomóc?

- Właśnie znalazłem. - twarz księdza rozpromienił triumfujący uśmiech.

- Pieniądze?

- Nie, ziemię. Znalazłem grunt. Przechodzę obok tej działki codziennie i uważam, że się nadaje. Na razie nie wygląda zachęcająco: gęste krzaki i jakaś rozjeżdżona droga. Ale po oczyszczeniu plac będzie idealny, bo leży niedaleko miasteczka.

- A jest na sprzedaż?

- Nie.

- A wie ksiądz, do kogo należy?

- Nie, ale.

- Krótko mówiąc, nie ma ksiądz żadnych pieniędzy i chce kupić kawałek ziemi, który nie jest na sprzedaż.

- Zgadza się. Ale to jeszcze nie wszystko - ciągnął ksiądz Aliprandi, bynajmniej nie speszony tonem mego głosu. - Widzi pan, codziennie się modlę w intencji całej tej sprawy z budową kościoła i coraz mocniej czuję, że to jest właściwe miejsce, więc kiedyś tam poszedłem i postawiłem krzyż, i teraz codziennie tam chodzę, klękam przed tym krzyżem i modlę się, żeby Bóg pozwolił nam otrzymać tę ziemię.

Wszystkie lata mojej praktyki prawniczej nie przygotowały mnie na podobną naiwność i zdumiewająco spokojne przekonanie, z jakim mój gość wyrażał swoje opinie. Nieoczekiwanie dla samego siebie nie wiedziałem, co powiedzieć. Ksiądz Aliprandi, przeciwnie, dopiero się rozkręcał.

- Nie jestem sam. Zaangażowałem do pomocy panią, która, mam nadzieję, jest dosyć wpływowa.

- Świetnie - odpowiedziałem. - Z pewnością przyda się księdzu czyjaś pomoc. Kim jest ta pani?

- Kim była - ksiądz Aliprandi poprawił mnie ze śmiechem. - Powinien pan zapytać, kim była. Ona nie jest całkiem, że się tak wyrażę, tu z nami. Nie żyje od ponad siedemdziesięciu lat. Umarła chyba w roku 1910.

Zesztywniałem. Moje dłonie złożone w wystudiowanej pozie profesjonalisty opadły bezwładnie na boki. Sięgnąłem po pióro i zacząłem się nim nerwowo bawić, jednocześnie zbierając w sobie resztki uprzejmości. Banał pytania, które zadałem, zdumiał mnie samego.

- Umarła?

- Tak, chociaż osobiście wolę określenie „przeszła na drugą stronę". Śmierć to tak okropnie ostateczna sprawa, nie sądzi pan? Tak. Nazywała się Mary MacKillop i była zakonnicą, założycielką zgromadzenia Sióstr św. Józefa od Najświętszego Serca. To najlepsza sprawa, jaka mogła się przytrafić Australii: nasza własna święta. Była wyjątkowa. Twarda jak stal. Założyła sierociniec w South Kincumber, niedaleko starego kościoła, który był podobno drugą świątynią wybudowaną na terenie Australii. W roku 1842. Mamy nadzieję, że Ojciec Święty wkrótce ją wyniesie na ołtarze. Ale chyba za bardzo odszedłem od tematu, co?

Ciężar mojego milczenia zmusił księdza do natychmiastowego porzucenia wykładu z historii i przejścia do sedna sprawy.

- Przybiłem więc do jednego z drzew jej relikwię i modlę się o jej wstawiennictwo w sprawie uzyskania ziemi.

- Relikwię?! - nerwowo przeczesywałem pamięć w poszukiwaniu definicji usłyszanego określenia. Radosna naiwność tego człowieka całkowicie mnie oszołomiła.

- Och, nic wielkiego. Po prostu strzępek jej habitu.

Cała ta rozmowa przeczyła wszystkiemu, do czego byłem przyzwyczajony. W moim świecie ziemia przechodziła z rąk do rąk w ramach dokładnie ustalonych procedur przeniesienia własności. Pragnąłem tylko powrotu do rzeczywistości i otrząśnięcia

się z absurdalności całej sytuacji, stanowczym gestem zamachałem więc księdzu przed oczyma, niby mieczem, rulonem mapy.

- Spójrzmy na to, dobrze? - rzuciłem rzeczowym tonem. - Oto mapa zagospodarowania przestrzennego hrabstwa Gosford. Proszę mi wskazać teren, o który księdzu chodzi.

Ksiądz Aliprandi uniósł się z krzesła, jakby chciał lepiej ogarnąć skalę mapy, która pokryła całe biurko, a jej zwijające się brzegi opadły swobodnie po obu jego bokach. Bez najmniejszego trudu odnalazł dwa centymetry kwadratowe koloru pomarańczowego, obramowanego czarną kreską.

 

- To tu? Jest ksiądz pewien? - zapytałem.

- Tak, to ten kawałek. Mapy czynią świat tak małym i łatwym w obsłudze, nieprawdaż? - wymamrotał pod nosem i usiadł.

Dokładnie przyjrzałem się wskazanemu kawałkowi gruntu i jego otoczeniu, odcyfrowałem wydrukowany drobniutką czcionką tekst, którego treść kazała mi odetchnąć z ulgą, gdyż oto sprawa dobiegła końca.

- Proszę księdza, przykro mi, że muszę księdza rozczarować, ale nigdy nie wybuduje ksiądz kościoła na tym konkretnym kawałku ziemi. Rozporządzeniem władz hrabstwa został on przeznaczony na rezerwat przyrody i po prostu nie uzyska ksiądz pozwolenia na budowę ani kościoła, ani szkoły.

Zwycięstwo realnego świata i jego zdrowych przepisów, którymi nie są w stanie wstrząsnąć księża i ich bogowie, święci i modły, nie okazało się jednak wcale tak słodkie, jak się spodziewałem. Ksiądz po prostu spuścił wzrok i nie odezwał się ani słowem. Jakiś niezrozumiały odruch współczucia kazał mi powiedzieć, gdy wstawałem, by go pożegnać:

- Zobaczę, co się da zrobić. Popytam i zbadam inne tereny nadające się do zabudowy na tym obszarze. Proszę zostawić swoje namiary mojej sekretarce. Za kilka tygodni dam księdzu znać, czego się dowiedziałem.

Pożegnaliśmy się. Z lekka oszołomiony naiwnością duchownego nie wracałem już myślą do tego niecodziennego spotkania.

Kilka dni później inny gość zawitał do mojego biura. Był biznesmenem i wcześniej umówił się na spotkanie. Z miejsca przeszedł do rzeczy.

- Muszę jak najszybciej zlikwidować swoją firmę. Faktycznie do końca roku podatkowego. Przyniesie mi to. eee. znaczną korzyść majątkową. W tym celu muszę sprzedać kawałek ziemi w Terrigal. Nie powinno być z tym żadnego kłopotu, bo to znakomita lokalizacja. Mam już zresztą potencjalnego kupca.

- No to mamy prostą sprawę - orzekłem.

- Nie całkiem. Mam jeszcze drugi kawałek ziemi, z którego szybkim pozbyciem się będzie duży problem, dlatego chciałbym, żeby ten, kto kupi działkę w Terrigal, musiał go wziąć wraz z nią.

- A w czym ten problem? - spytałem.

- Raczej problemy - odrzekł natychmiast. - I to sporo. Działka jest zupełnie nieuzbrojona. Brak tam jakiejkolwiek infrastruktury: porządnej drogi, ba, tam nie ma żadnego dojazdu, wody, prądu, brakuje po prostu wszystkiego.

Rozwinąłem mapę. Mój klient wskazał ów problematyczny kawałek gruntu, a ja osunąłem się na fotel z tak głębokim westchnieniem, że mój rozmówca musiał pomyśleć, iż uznałem, że jego problem naprawdę należy do niemałych.

- Aż tak źle? - mruknął.

- Nie, nie. to tylko. nie, nic. - długo wpatrywałem się w mapę, po czym podniosłem wzrok i z kolei zapatrzyłem się w krajobraz za oknem.

- Zaraz, zaraz. - usłyszałem głos biznesmena. Stojąc, pochylał się nad mapą. - Mogę coś sprawdzić? - ujął arkusz i znalazłszy to, czego szukał, oznajmił:

- Tak myślałem. Ta mapa jest nieaktualna. To nie jest najnowsze wydanie. Według najnowszych rozporządzeń moja ziemia jest terenem nadającym się do zabudowy. To chyba dobra wiadomość? Nic nas nie ogranicza.

Wiedziałem, że mój rozmówca mówi coś ważnego, ale jego słowa do mnie nie docierały, zupełnie jakbym oglądał film z wyłączonym dźwiękiem. Desperacko usiłowałem zmusić mój umysł, by wrócił do rozgrywającej się w biurze sytuacji, on jednak bez reszty wypełniony był jedną myślą - że gdzieś na tamtym kawałku ziemi rośnie drzewo, do którego ktoś przybił skrawek habitu zmarłej zakonnicy.

Piątek miał się okazać dniem niezapomnianym. Siedzieliśmy z moim klientem w biurze, oczekując przybycia osoby zainteresowanej zakupem działki w Terrigal. Człowiek ów zgodził się na zaproponowaną cenę i w towarzystwie adwokata przyjechał z Sydney w celu zrealizowania transakcji. Szykowała się przyjacielska, czysto proceduralna umowa, co pozwalało mi mieć nadzieję na wczesny lunch. Nagle jednak, bez jakiegokolwiek uprzedzenia czy konsultacji, mój klient dosłownie zwalił nas z nóg nagłym zwrotem.

- Po przemyśleniu całej sprawy zmieniłem zdanie. Cena jest za niska. Podnoszę ją o dwieście tysięcy.

- Ale przecież telefonicznie dobiliśmy targu - kupujący nie krył oburzenia.

- Tak - odrzekł gładko sprzedający - ale niczego jeszcze nie podpisaliśmy. Przecież wolno się rozmyślić.

- Dwieście tysięcy dolarów winduje cenę jak cholera w stosunku do tej, na którą się umówiliśmy. To absurd. Od trzydziestu pięciu lat siedzę w biznesie i jeszcze mi się nic podobnego nie przytrafiło.

Atmosfera zrobiła się jawnie wroga - oburzenie jednej strony starło się z niechęcią do ustąpienia strony drugiej. Nie byłem przygotowany na taki obrót sprawy i czułem zarazem gniew z powodu oczywistej kompromitacji, jak i niewyraźny lęk, iż wiele jest do stracenia. Musiałem szybko coś zrobić, żeby uratować negocjacje przed zerwaniem. Błyskawicznie włączyłem myślenie lateralne i po chwili wstrzeliłem się w lukę w toczącym się pojedynku słownym.

Ziemia w Terrigal częściowo nadaje się do zabudowy a częściowo ma zostać rezerwatem, prawda? Przepisy zachowują jednak pewną elastyczność w kwestii zabudowy na terenie rezerwatu, jeżeli jest on podobny do sąsiadujących z nim obszarów przeznaczonych pod zabudowę. Tak więc, jeżeli tylko nie zostanie naruszone środowisko naturalne, jeżeli tylko zostanie zachowana zgodność flory i tego typu sprawy, da się wkroczyć z budową na teren rezerwatu.

Rozgniewani mężczyźni wbili we mnie wzrok.

- Oznacza to dla pana - zakończyłem patrząc na obrażonego nabywcę - kilka dodatkowych działek i bonus w postaci bajecznych widoków.

Goście z Sydney popatrzyli po sobie, po czym rzucili mi podejrzliwe spojrzenie.

- Nie! Sprawa jest zamknięta - oznajmił główny zainteresowany. Spojrzał ponuro na mojego klienta i wyszedł. Zgarnąwszy swe papiery do teczki, adwokat podążył w jego ślady. Trzasnąłby drzwiami, gdyby tylko miał wolną rękę.

Było południe, więc zaprosiłem mego klienta na lunch do pobliskiej restauracji. Chciałem, żeby kogoś poznał. Ksiądz Aliprandi już tam był. Zauważyłem, że jego niezwykły strój wywarł spore wrażenie na biznesmenie. Zacząłem bez żadnych wstępów.

- Ksiądz Aliprandi jest żywo zainteresowany zakupem działki w Kincumber, żeby na niej wybudować kościół i szkołę.

- To się świetnie składa, bo ja z całych sił pragnę sprzedać tę działkę jak najszybciej.

- No cóż - odezwał się ksiądz. - Musimy trochę zwolnić. Ja nie mam grubego portfela, zakup musi zatwierdzić biskup i dopiero wtedy zaczniemy zbierać pieniądze. To może potrwać.

Biznesmen, który ledwie dwadzieścia minut temu zaszokował mnie przesadną ceną, teraz wstrząsnął mną, rzucając propozycję diametralnie odmienną.

- Sprzedam ją księdzu za dwieście dziesięć tysięcy. Ron potwierdzi, że to drobny ułamek jej wartości rynkowej. Prawdziwa okazja. Jak za darmo!

- Okazja czy nie okazja, ja i tak nie mam ani pieniędzy, ani zgody przełożonych, choć jestem pewny, że będą bardzo zainteresowani. Potrzebujemy trochę czasu.

- Czasu... Tego właśnie niestety nie mam - odrzekł na to biznesmen, po czym skrzywił się, poprawił serwetkę na stole i niespiesznie oznajmił:

- Niech ksiądz posłucha. Sprzedam księdzu prawo pierwokupu za dolara.

 

- Za dolara?! - duchownego zatkało.

- Tak jest. Słyszał ksiądz. Za jednego dolara. Kiedy ksiądz zbierze pieniądze, dokonamy transakcji.

Ksiądz Aliprandi wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Świetnie, już płacę.

Przeszukawszy kieszenie, wysypał na stół garść drobniaków.

- Osiemdziesiąt centów. Wiszę panu dwadzieścia.

- Zgoda.

Wszyscy się roześmialiśmy.

Kontrahenci uścisnęli sobie dłonie, po czym ksiądz Aliprandi wyrzekł słowa, które miały się ziścić dokładniej, niż mógłbym to sobie kiedykolwiek wyobrazić:

- Proszę się nie zdziwić, jeśli za taki akt oddania Bóg panu pobłogosławi i przytrafi się panu coś dobrego. Może nawet jeszcze dziś.

Po lunchu wróciliśmy do mojego biura, by poprawić umowę sprzedaży tak, aby opiewała na podwyższoną cenę. Po chwili, zupełnie niespodziewanie zjawił się w nim duet z Sydney.

- Ma pan rację - stwierdził adwokat - co do możliwości rozszerzenia zabudowy o kilka działek i pięknych widoków na morze. Wynalazł pan w przepisach wyjątkowo mętną klauzulę. Godzinę spędziliśmy w radzie miasta na rozmowie z człowiekiem z wydziału planowania. Wszystko jednak wydaje się w porządku, więc mój klient zgadza się na podwyższoną cenę.

Już pierwotna cena była zawrotna, teraz zaś wzrosła niebotycznie. Kupujący milczał przez cały czas trwania dalszych negocjacji. Na koniec westchnął tylko i zapytał:

- Gdzie mam podpisać?

W poniedziałek czekała mnie masa pracy, więc zjawiłem się w biurze wcześniej niż zazwyczaj. Zadzwonił telefon. Byłem zbyt zajęty, by odebrać, a nikogo poza mną nie było jeszcze w pracy, więc go zignorowałem. Przenikliwy dzwonek bynajmniej jednak nie umilkł, lecz powtarzał się coraz natarczywiej. Spojrzałem na aparat wrogo, ale on nie przestawał dzwonić. Ustąpiłem więc i sięgnąłem po słuchawkę.

- Halo?

Dzwoniący był zbyt podekscytowany, aby zwrócić uwagę na mój zły humor. Był to mój klient, biznesmen, który sprzedał ziemię.

- Ron, nie uwierzysz! To zupełnie nie do wiary! - usłyszałem rozradowany głos.

- Co? - burknąłem niechętnie.

- Nie słyszałeś? Jasne, że nie słyszałeś. Rynek się załamał! Na całym świecie.

- Giełda?

- Tak jest! - wykrzyknął entuzjastycznie. - A to znaczy, że nie udałoby mi się już dostać za ziemię takiej ceny, jaką dostałem w piątek. Jakbym wygrał na loterii. Ale fart!

- Fart?

Był 11 października 1987 roku - dzień, z którym słowo „fart" mogli łączyć bardzo nieliczni. Pomyślałem o księdzu Aliprandii „fart" wydało mi się stanowczo zbyt słabym i nieadekwatnym określeniem fascynującego pasma wydarzeń, które rozgrywały się przed mymi zdumionymi oczyma.

Minęło kilka miesięcy, podczas których ksiądz Aliprandi pracowicie gromadził pieniądze (i niewiele zbliżył się do celu), gdy po raz kolejny wydarzył się nieoczekiwany zakup ziemi. Tym razem chodziło o działkę przylegającą do gruntu obiecanego księdzu, kupującym zaś był rząd. Planowano tam wybudować nowe liceum, w związku z czym zaczęto przygotowywać infrastrukturę: położono nowiutką drogę, doprowadzono wodę i elektryczność. Choć były to okoliczności niebywale sprzyjające zamiarom księdza Aliprandi, zacząłem się nieco niepokoić, że jeżeli się nie pospieszy z zapłatą zaległej kwoty, biznesmen przedłoży możliwość zarobienia dodatkowego miliona dolarów, który z powodzeniem dostałby obecnie za swoją działkę, nad dotrzymanie obietnicy, w końcu tylko ustnej. Zaofiarowałem się pożyczyć księdzu pieniądze, by mu pomóc uzyskać wymarzoną działkę za umówioną cenę, która była zdecydowanie zaniżona.

Istniała wszakże mała przeszkoda, w rzeczy samej tysiąckilometrowa, ponieważ mój znajomy biznesmen przeprowadził się do Gold Coast, a ja nie miałem na papierze niczego, co zobowiązywałoby go do dotrzymania słowa. Uścisk dłoni nie wystarczy sądowi. Najlepszym rozwiązaniem wydawała się więc bezpośrednia rozmowa. Ale jak miałem znaleźć czas na podróż do odległego miasta? To jednak, co ujrzałem nazajutrz na swoim biurku, wprawiło mnie w zdumienie i niedowierzanie: był to bilet lotniczy do miasta, w którym mieszkał biznesmen, dołączony do akt zupełnie innej sprawy. Tak wówczas myślałem, choć z czasem okazało się, że klient, który kupił mi ów bilet, stał się osobą nierozerwalnie związaną z moją pracą, wręcz dla niej niezbędną.Poleciałem więc, szybko załatwiłem sprawę, po czym zadzwoniłem do naszego biznesmena, żeby ostatecznie uregulować zakup ziemi przez księdza Aliprandi. Akurat dysponował wolnym czasem, więc umówiliśmy się na spotkanie. Podał mi swój adres, ale ja, zupełnie obcy w tym mieście, nie miałem pojęcia ani w którą to stronę, ani jak to daleko.

 

- A gdzie ty teraz jesteś, Ron? - zapytał biznesmen, więc podałem mu adres firmy architektonicznej, w której reprezentowałem mojego klienta.

- Chyba łatwiej będzie, jak ja tam do ciebie pojadę. Może być?

Foyer sprawiało przyjemne wrażenie - stały w nim wygodne fotele i stoliki ze szklanymi blatami - nadawało się więc na spotkanie. Zgodziłem się, znalazłem sobie wygodny fotel, sięgnąłem po gazetę i czekałem. Zanim zdążyłem przeczytać nagłówki, pojawił się biznesmen, który - jak się okazało - mieszkał o kilka przecznic od tego miejsca. Towarzyszyła mu kosztownie ubrana kobieta, która mogłaby uchodzić za wytworną, gdyby nie ponury wyraz jej twarzy.

- To przecież absurd, to szaleństwo - protestowała żywo przeciwko czemuś.

- Kochanie, już to omówiliśmy - usiłował ją uspokoić.

Ona zaś, zwracając się do mnie, wyjaśniła, o co jej chodzi, choć właściwie nie do mnie mówiła.

- Rząd zbudował piękne, nowe drogi, założył elektryczność i wszystkie inne potrzebne rzeczy. Teraz działka jest warta dwadzieścia albo trzydzieści razy więcej. Nie mamy najmniejszego powodu godzić się na tak śmiesznie niską cenę.

- Nie zaczynajmy tego od nowa - prosił mąż.

- Mamy do tego święte prawo. Mamy absolutne prawo sprzedać tę ziemię za jej prawdziwą wartość. Czyż nie tak, panie Tesoriero?

- Została zawarta umowa - zauważyłem.

- Ale nie na papierze! Nie było żadnych podpisów, więc w oczach prawa to nic nie znaczy. Niczego nie zamierzam podpisywać.

Głupio się czułem. Nie chciałem być arbitrem w tym rodzinnym starciu. Nie chciałem zrazić biznesmena, stawiając czoła jego żonie. Nie chciałem też rozczarować księdza.

Tymczasem biznesmen skierował wzrok wprost na mnie i poprosił o dokumenty do podpisania. Potem bez słowa podał je żonie ze spojrzeniem, które w ich własnym małżeńskim świecie musiało mieć wagę nieodwołalnego wyroku. Podpisała. Wstaliśmy i uścisnęliśmy sobie dłonie.

- Dałem słowo temu księdzu. Chcę go dotrzymać.

Ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu nie przychylił się do argumentów żony. Mógł przecież najzupełniej legalnie wycofać się ze wszystkiego, jednak pozostał wierny danemu słowu. Strony wymieniły się podpisanymi dokumentami. Poczułem ogromną ulgę. Było po wszystkim.

Nie po raz pierwszy całkowicie się pomyliłem. To nie był koniec.

Cała ta sprawa była niezwykła, dosłownie nie do wiary. Po powrocie do domu natychmiast podzieliłem się swoim niedowierzaniem z księdzem Aliprandi.

- Naprawdę ksiądz wierzył, po raz pierwszy klękając na tej ziemi, by się modlić, że to dojdzie do skutku?

- Nie miałem najmniejszych wątpliwości.

- Skąd ksiądz miał tę pewność?

- Nie chodziło o mnie. To nie ja osobiście potrzebuję tej ziemi. Bóg jej potrzebuje. Dla nas. Ludzie z Kincumber potrzebują kościoła, w którym mogliby czcić Boga. A ich dzieci potrzebują szkoły, gdzie mogłyby się o Nim uczyć. Bóg nie pozwoliłby, by plany, których celem jest nasze dobro, rozwiały się z powodu braku pieniędzy. Bóg, który stworzył świat, wcale nie utracił swej mocy. Proszę o tym pamiętać. Zrezygnowałem z mojego osobistego życia, by dla Niego pracować i zawsze proszę Go o pomoc - uśmiechnął się, po czym dodał: - Byłbym zdumiony, gdyby mi jej nie udzielił.

Pomyślałem wtedy, że dla niektórych cuda są sprawą prostą. To wiara jest trudna.

A więc Bóg działa w branży nieruchomości? Wkracza w przyziemne ludzkie sprawy, w nasze realne tu i teraz? Nawet w biznes? A może to wszystko było wyłącznie niesamowitym zbiegiem okoliczności? Każdego dnia przecież kogoś spotyka szczęście, a innego dotyka pech. Takie jest życie. Ale czy na pewno? Ksiądz Aliprandi kupił swą wymarzoną działkę, z dodaną gratis infrastrukturą, za mały ułamek jej rynkowej ceny, a ja stanąłem przed wielką filozoficzną zagadką. Temu, do czego zostałem dopuszczony, ba, w czym sam uczestniczyłem, nie brakowało nadzwyczajności. Ktoś się modlił o rzecz niemożliwą i pomimo wszystkich przeciwności - a do tego w najbardziej niekonwencjonalny sposób - zostało mu to dane. Zacząłem nawet podejrzewać, że mój udział w tej historii został zaaranżowany celowo. Znalazłem się pośrodku czegoś, czego nie umiałem pojąć.

Reakcje ludzi, którym opowiadałem o wszystkim, co zaszło, dzieliły się z grubsza na dwie grupy. Jedni mówili, że to seria zbiegów okoliczności, które przecież nieustannie się zdarzają, inni natomiast niezaprzeczalnie widzieli w tym rękę Boga. A ja łamałem sobie głowę nad zachodzącą między tymi wyjaśnieniami różnicą. Czym jest zbieg okoliczności? Co jest interwencją Boga? Czy Bóg w ogóle ingeruje w ludzkie sprawy?

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Powody aby wierzyć
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.