Była to Niedziela Palmowa, dzień, w którym Chrystus wjechał do Jerozolimy. Zbliżała się światłość Wielkiej Nocy i Zmartwychwstanie. Wyruszyli po porannej Mszy Świętej i prostym posiłku z placków i suszonych owoców.
Adalbert był spokojny, cały czas żartował, zwracał się do ptaków, wiewiórek i drzew. Pogodnie żegnał się ze światem. Radzim i Benedykt starali się zachować dobry nastrój, ale obaj byli niespokojni i przygnębieni. Nie próbowali już namówić swojego towarzysza i nauczyciela, by zrezygnował ze spotkania z Prusami. Nie mogli oprzeć się wrażeniu, że on stawia pierwsze kroki w krainie, której nie potrafili przeniknąć wzrokiem ani rozumem.
Długo maszerowali przez gęsty las. Mijali stawy otoczone mokradłami, na polanach widzieli pasące się stada saren, kilka razy okrążyli z daleka małe osady. Adalbert parł do przodu, jakby znał cel, do którego dążył. Przez całą drogę modlił się po cichu. W południe zatrzymał się na krótko, by odprawić Mszę, podczas której przyjął z rąk księdza Benedykta sakramenty. Nie wygłosił jednak kazania.
Pożywili się później miodem z napotkanej barci dzikich pszczół, które zręcznie odymione przez Radzima zgodziły się oddać część swojego skarbu. Uznali to za dobry omen, jako że dziewicza i pracowita pszczoła wytwarza czysty pokarm, złoty miód i płonący wosk, które przedstawiają ciało Chrystusa, zrodzonego z Matki Pszczoły.
Późnym popołudniem, zmęczeni i wygłodniali, idąc wzdłuż brzegu rozległego jeziora, dotarli na skraj dużej polany. Na środku rósł rozłożysty, stary dąb, w jego cieniu stał wysoki, kamienny posąg Perkunsa, pana porządku i sprawiedliwości, władcy gromów. Przed nim leżał ofiarny kamień i gotowy do zapalenia stos drewna. Niebo było błękitne, gałęziami nie poruszał najlżejszy powiew wiatru, umilkły nawet ptaki. Promienie słońca mocno rozgrzewały nieruchome powietrze, w trawach głośno grały świerszcze. Na horyzoncie zbierały się ciężkie, czarne chmury.
Z jednej strony polany drzewa rosły rzadziej, pomiędzy nimi widać było wysoką palisadę otaczającą szczyt wzgórza. Nikt nie pojawiał się w szerokiej bramie, ale wyczuwali, że śledzą ich setki niewidocznych oczu.
Adalbert odwrócił się do Benedykta i Radzima, przeżegnał ich znakiem krzyża, uścisnął serdecznie i ucałował.
- Tu jest kres naszej wspólnej podróży. Dalej pójdę sam - powiedział łagodnie, lecz stanowczo. - Weselcie się i módlcie za mnie. Ja zawsze będę z wami.
Nie ośmielili się zaprotestować, stali tylko drżący, z oczami pełnymi łez. Adalbert wziął od Benedykta tobołek i ruszył pewnym krokiem w stronę dębu na środku polany. Zatrzymał się przed posągiem, wyciągnął z tobołka krucyfiks, postawił na kamieniu. Polał kamień świętymi olejami z małego naczyńka i wyszeptał uświęcające słowa: - Panie, niech Twój Duch Święty zstąpi na ten ołtarz i uświęci nasze ofiary.
Perkuns patrzył w przestrzeń niewidzącymi oczami, jakby nie chciał dostrzec obcego kapłana, który przygotowywał się do obrzędu. Adalbert ustawił przed krucyfiksem naczynie na wodę święconą i łojową lampkę. Obok położył połamany na kawałki jęczmienny placek. Skrzesał ogień, zapalił lampkę. Wyjął z tobołka małą kadzielniczkę zawieszoną na łańcuszku i wypełnioną żywicą, zapalił ją od lampki. Okadził ołtarz, najpierw na krzyż, na cztery strony świata, potem koliście, obejmując cały wszechświat we władanie Ducha Świętego.
- Niech Pan zapali w nas ogień swojej miłości i płomień wiecznego miłosierdzia - powiedział szeptem.
Zamachał kadzielniczką ku górze, wznosząc cały świat do Najwyższego.
- Niech to kadzidło, błogosławione przez Ciebie, Panie, wzniesie się ku Tobie, a Twoje miłosierdzie niech zstąpi na nas. Niech modlitwa moja dojdzie do Ciebie jak dym kadzidła, a moje wniesione ręce, jak wieczorna ofiara z mojego życia.
Uklęknął i zaczął się po cichu modlić: - Ojcze nas, który jesteś w niebie. Jeśli Twoją jest wolą, abym dał świadectwo Twej miłości, niech Duch Święty sprawi, abym nim zginę, dotarł do serc tych ludzi.
Benedykt i Radzim klęczeli na skraju polany, modlili się i płakali. Nagle ksiądz krzyknął cicho, pokazał ręką na wzgórze. Otworzyła się brama w palisadzie, zaczęli z niej wychodzić mężczyźni, kobiety i dzieci. Było ich coraz więcej, tłumnie zeszli na polanę, szerokim kręgiem otoczyli dąb, posąg i modlącego się Adalberta. Długie ramię chmury zakryło słońce, szeroka twarz Perkunsa schowała się w cieniu.
Adalbert podniósł się, wyjął z tobołka bukłak, nalał wodę do naczynia, przeżegnał ją i wyszeptał błogosławieństwo. Potem podszedł do najbliżej stojących dzieci, palcami nabrał wodę i zaczął kreślić znak krzyża na ich czołach, szepcząc z uśmiechem: - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
W jego postawie, ruchach, wyrazie twarzy była siła, którą daje pokora, mądrość i miłość. Mężczyźni i kobiety stali w ciszy i bezruchu, patrzyli na niego urzeczeni. Adalbert podszedł do starej kobiety, położył dłoń na jej głowie i uczynił znak krzyża na czole. Ona chciała cofnąć się przestraszona, ale zamarła, drżąc na całym ciele, ze wzrokiem utkwionym w jego oczach.
Wszyscy odwrócili się w stronę osady. Ze wzgórza schodzili powoli dwaj kapłani, stary i młody. Ubrani w ceremonialne szaty, z czaszkami wilków na głowach, w rękach trzymali rzeźbione kije przyozdobione złotymi pierścieniami. Starszy dzierżył włócznię, młodszy kamienny topór. Zatrzymali się przed posągiem i złożyli mu głęboki pokłon.
Młodszy kapłan zdjął z ofiarnego kamienia krucyfiks i obrus, położył je na ziemi. Zgasił łojową lampkę, skrzesał swój ogień, zapalił stos polan. Ofiarny dym otoczył Perkunsa, uprzedzał złożenie błagalnej ofiary, która odwróci gniew obrażonego boga.
Starszy kapłan podszedł do czekającego w bezruchu Adalberta, wyjął z jego dłoni mosiężne naczynie, wylał wodę na ziemię. Potem wziął go za ramię i podprowadził przed posąg. Panowała zupełna cisza. Nadciągający wał czarnych chmur pochłaniał resztę dziennego światła. Pierwszy podmuch wiatru rozgonił dym, poruszył gałęziami dębu.
Głowa Perkunsa znikała i pojawiała się za rozkołysanymi liśćmi. Zdawało się, że stary bóg pragnie coś przekazać swoim kapłanom i wiernym. Może powstrzymać chciał ofiarę z człowieka, który przyniósł posłanie miłości? Zbici w ciasnym kręgu mężczyźni, kobiety i dzieci wstrzymali oddech. Oczy Adalberta i starszego kapłana spotkały się.
- O Bogu można tylko milczeć - powiedział Adalbert w języku tak starym, że rozumieli go wszyscy ludzie.
Kapłan przytaknął. Potem podniósł włócznię i uderzył prosto w serce. Adalbert osunął się powoli na kolana. Nie czuł bólu.
Ogarnęło go oślepiające białe światło. Cała ziemia i całe niebo czekały na ten moment. Wypełniła go miłość tak wielka, że nie był w stanie zatrzymać jej w sobie. W zachwycie patrzył na objawiony moment swoich narodzin dla nieba. Całe życie czekał na tę chwilę, która nie była końcem, lecz początkiem.
W szczelinie czarnych chmur zabłysło słońce, snop światła padł na posąg i klęczącego Adalberta. Młody kapłan podniósł wysoko topór, opuścił go z rozmachem. Głowa spadła na ofiarny kamień, strumień krwi popłynął do stóp Perkunsa.
Stary kapłan uniósł twarz i podniósł ręce, zakrzyczał imię boga. Zawarczały bębny, zaśpiewały piszczałki. Ponad nimi wzniosło się przeciągłe wycie Radzima, biegnącego przez polanę w stronę dębu. Kilku wojowników ruszyło mu na spotkanie, uderzenie drzewcem włóczni zwaliło
go nóg.
Nastały zupełne ciemności. Błyskawica rozdarła chmury, z ogłuszającym hukiem uderzyła w dąb, wielki konar spadł obok posągu. Lunęły potoki deszczu. Stary kapłan nabił głowę Adalberta na włócznię, podniósł ją wysoko i ruszył w stronę osady. Dwaj mężczyźni unieśli ciało, poszli za kapłanami, cały tłum podążył za nimi. Głos bębnów i piszczałek niknął z huku piorunów. Potoki wody zalewały Perkunsa, spływały po grubo ciosanej twarzy i ciele, mieszały się z krwią z kamienia i wsiąkały w trawę. Ofiara została przyjęta.
Oszalały Benedykt z przeciągłym wyciem dogonił wojowników z ciałem, natarł z boku na kapłana, próbował wydrzeć mu włócznię z głową. Młody kapłan odepchnął go mocno, przewrócił na ziemię. Ksiądz chciał się podnieść, ale spadły na niego liczne ciosy. Skulony leżał w błocie i potokach spływającej wody. Przestali go bić, wrota osady zamknęły się za ostatnimi ludźmi.
Benedykt zerwał się, pobiegł do ołtarza pod dębem. Zaparł się plecami o Perkunsa, jęcząc z wysiłku próbował go przewrócić. Po chwili poddał się, ociekając wodą i błotem wykrzykiwał obelgi i pięściami wygrażał posągowi. Błyskawice oświetlały jego ciało, zdawały się unosić go ponad ziemią. Krzycząc wciąż, dopadł dębu, wdrapał się na najniższy konar. Piął się dalej do góry, ślizgał się po mokrej korze, nie zważał na uderzenia wiatru i pioruny.
Dotarł wreszcie na rozkołysany wierzchołek, trzymając się jedną ręką konaru, drugą wyciągnął oskarżycielsko do nieba. Szlochając, zaczął krzyczeć przenikliwym głosem: - Kim jesteś, Boże, który pozwalasz na takie cierpienie? Kim jesteś Ty, który sprzyjasz kłamcom, okrutnym władcom, fałszywym kapłanom! Czy słabi i pokrzywdzeni zawsze będą upokorzeni? Czy silni zawsze będą zasłaniać się Twoim imieniem! Dlaczego odwracasz się od królestwa swojego? Czy nasz grzech jest tak wielki, o Panie, że ziemia zawsze będzie padołem łez i bólu! Dlaczego przysłałeś tu Adalberta, najlepsze z Twoich dzieci, na pewną śmierć? Dlaczego mnie do tego użyłeś? Dlaczego!
Oślepiło go białe światło błyskawicy, szarpnął nim gwałtowny podmuch wiatru. Otworzył dłoń trzymającą konar i runął w dół. Leciał bezwładnie, uderzając o gałęzie dębu. Ciężko zwalił się na rozmokniętą ziemię i legł bez ruchu u stóp posągu.
* * *
To fragment powieści Dominika Rettingera "Wiara i Tron". Przeczytaj fascynującą opowieść o historii św. Wojciecha.
Skomentuj artykuł