Ojcowie są lepsi niż opinia, jaką mają!
Odejście mężczyzn od roli, jaką pełnili w rodzinie patriarchalnej, dokonało się bardziej w ich wyobraźni, niż w rzeczywistych sytuacjach dnia codziennego. Dlaczego ciągle jeszcze w naszym społeczeństwie pod niebiosa wychwala się mężczyzn, którzy robią to, co w wykonaniu matek traktuje się jako największą oczywistość?
Przede wszystkim jednak krytyka feministyczna nie milknie, ponieważ wciąż istnieje rozziew pomiędzy deklaracjami a praktyką, pomiędzy chęciami a czynami.
Przed urodzeniem się pierwszego dziecka, mężczyzna i kobieta tworzący parę w zbliżonym wieku, pracują mniej więcej tak samo intensywnie. Gdy dziecko się urodzi, zawodowo pracuje 88 procent mężczyzn i niecałe 50 procent kobiet. Z pojawieniem się każdego następnego dziecka ojcowie poświęcają pracy zawodowej coraz więcej czasu. Jedna trzecia z nich oddaje się pracy ponad 45 godzin tygodniowo. Gdy na świat przychodzi dziecko, mężczyźni w pracy zawodowej dociskają pedał gazu. Kobiety hamują.
Nowe realia rynku pracy i sytuacji gospodarczej umacniają dawny podział ról. Ojcowie z chęcią wychowywaliby wprawdzie swoje dzieci (tak też pojmują swoją rolę), de facto jednak są tylko żywicielami rodziny. Obowiązki codzienne z każdym kolejnym dzieckiem przywiązują kobietę coraz bardziej do domu (niektórzy nazywają to "mieszczanieniem" kobiet). Codzienność mężczyzn natomiast z każdym kolejnym dzieckiem staje się bardziej stresująca (niektórzy mówią - rozdarta między trudnymi do pogodzenia obowiązkami).
Szefowie kadr w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych uważali żonatych mężczyzn za najbardziej stabilną grupę pracowników. To znaczy taką, gdzie jest najmniej zwolnień lekarskich, najmniej konfliktów z innymi i gdzie można się spodziewać zawsze mniej więcej stałego poziomu efektywności. Teraz jest inaczej: to przede wszystkim młodzi ojcowie zaliczani są do pracowników, którzy najczęściej korzystają ze zwolnień lekarskich, częściej zamieszani są w konflikty i są nierówni pod względem efektywności pracy. Dlaczego? Ponieważ rodzina dostarcza im nie tylko "czystego szczęścia", lecz również stresu i dodatkowych obciążeń, tak że do pracy przychodzą często niewyspani i zdenerwowani.
Czy nie jest prawdą, że za złe bierze się mężczyznom, kiedy chcą pójść na urlop macierzyński (w Polsce od roku 2008 używa się niezbyt udanego neologizmu "tacierzyński" - red.) albo zmniejszyć swój wymiar pracy ze względu na opiekę nad małym dzieckiem, czy w ogóle pozostać w domu? Więcej! Okoliczności uniemożliwiają wręcz mężczyznom realizację takich zamiarów! Nacisk konkurencji na rynku pracy, wymóg uzyskiwania określonych efektów pracy w instytucjach i koszty utrzymania rodziny na poziomie średnim zupełnie nie służą realizowaniu wspaniałomyślnych zamierzeń rodzinnych i pedagogicznych. Na podstawie relacji dochodzących z niektórych kręgów, w tym także chrześcijańskich, można wywnioskować, że "pogodzenie ze sobą obowiązków zawodowych i rodzinnych" jest obecnie fundamentalnym wyzwaniem dla kobiety, w którym powinien pomagać jej mężczyzna. Można odwrócić sytuację i powiedzieć: jest to czas próby dla mężczyzny.
Patrząc na sprawę w dziennym świetle - i pod tym względem trzeba przyznać rację feministkom - nie ma tu co "łączyć" ani "ze sobą godzić", lecz wystarczy dodać: dziesięć godzin pracy za pieniądze plus cztery godziny pracy dla dziecka. Albo, wszak kiedyś trzeba się też wyspać, tradycyjny podział obowiązków z lat pięćdziesiątych na obowiązki domowe i ciężką pracę przy maszynie. Tej rzeczywistości nie zmienią sporadyczne wyjątki, którym w środkach masowego przekazu nadaje się wiele rozgłosu. Gorzki dowcip kursujący wśród młodych matek: "Czy wiesz, że z obawy przed utratą twarzy i zwichnięciem kariery tylko pięć procent pracujących ojców korzysta z przysługującego im prawnie urlopu wychowawczego?". "Wiem. A spośród tych, którzy się na to zdecydowali, 98 procent pisze w tym czasie książkę o swoich doświadczeniach!"
Ojciec był zawsze w rodzinie tym, który wyznaczał normy, był gwarantem prawa i porządku, wzorem, z którym synowie mogli się identyfikować. Nikt nie tęskni dziś wprawdzie za wychowującym z oddali, "zstępującym z wysokości" patriarchą ("Poczekaj, niech no tylko tata wróci!"), ale zawsze jest i będzie potrzebny ojciec, który ma bliski kontakt fizyczny i emocjonalny ze swoim dzieckiem, ojciec, który razem z dzieckiem śmieje się i płacze. Ojciec nie "na chwilę", lecz ojciec, który ma czas. Nawet dużo czasu. Jest to najtańszy sposób partnerskiego wychowywania dziecka, tańszy niż opłacanie opiekunek i pomocy domowych, jeśli ktoś może sobie na to pozwolić. Ponieważ, jak słusznie przestrzegała Irisch Radisch w wywiadzie dla "Die Zeit": "Dzieci potrzebują, by za to, że udało im się stanąć na głowie albo zrobić młynka w powietrzu, pochwalili ich tata i mama, a nie opiekunka".
Więcej w książce: Mężczyźni nie są skomplikowani - Andreas Malessa, Ulrich Giesekus
Skomentuj artykuł