Film to nie podręcznik historii
Jerzy Hoffman opowiada o swoim filmie "1920 Bitwa Warszawska", wzruszaniu widowni, wielkiej historii oraz rewolucji trójwymiarowej.
Nakręcił Pan film "1920 Bitwa Warszawska", by uczyć świat historii?
Jerzy Hoffman: Film nie jest podręcznikiem historii. Młodzież powinna się jej uczyć w szkole. A jeśli uczą źle albo nudno, to może po takim filmie sięgnie do literatury, by się czegoś więcej dowiedzieć. Albo po prostu zechce się dowiedzieć więcej o losach swojego dziadka czy pradziadka. Przecież każdy z nas gdzieś z tą przeszłością jest powiązany. Jedni przez groby przodków, inni przez legendy rodzinne, portrety, fotografie. Kto nic nie wie o swojej przeszłości, ten nie może mieć przyszłości - bo kim będzie?
Dlatego zdecydował się Pan na opowieść w typie Sienkiewicza, która łączy romans z faktami z przeszłości?
Ani Dumas, ani Sienkiewicz nie zamierzali nikogo nauczać historii. W filmie trzeba przeżywać emocje, a jeśli się człowiek przy okazji czegoś dowie - chwała Bogu! Film powinien wzruszać, wkurzać, jak kto woli; mamy przeżywać losy bohatera. Jeśli ścisnęło pana za gardło w czasie projekcji, to w porządku. Jeśli poczuł pan, że w oczach zrobiło się wilgotno - wspaniale. A jeżeli nie, to o dupę potłuc.
A może przypomniał Pan wielki zryw Polaków, gdy wszyscy się zjednoczyli bez względu na przekonania partyjne czy ideologiczne, by zaprotestować przeciwko wojnie na górze, której jesteśmy od kilku lat świadkami?
Szczerze? Pracowałem nad zupełnie innym tematem, nad "Syberiadą". Chciałem opowiedzieć o moim dzieciństwie. Nagle pojawił się nasz znajomy, powiedział: "jeśli zainteresowałby Pana temat Bitwy Warszawskiej, wykładam pierwsze 10 milionów". To jak mogłem się nie zainteresować? To rzadki u nas temat, który nie kończy się martyrologią, jedyne nasze samodzielne zwycięstwo od końca XVI wieku, niedoceniona i zapomniana bitwa, która uchroniła poważną część Europy przed bolszewizmem. Przeczytaliśmy wiele tomów - wróciliśmy do Babla, Mackiewicza, Rembeka, do ich wspomnień i relacji. A że dzisiaj znowu mamy - jak to mówi satyryk - "jeden naród, dwa plemiona", co zrobić?
To jest trzecia rewolucja w historii kina, czy ktoś chce, czy nie. Pierwszą było wprowadzenie dźwięku, drugą - kolor, a trzecią jest właśnie 3D. Można to lubić lub nie, ale jesteśmy skazani na trójwymiar. Doszliśmy do wniosku, że nieanglojęzyczny film w walce o globalnego widza jest praktycznie bez szans. Sprawa wygląda natomiast inaczej, jeśli wykorzystamy 3D. Dlaczego? Bardzo wiele sal kinowych na całym świecie zostało przystosowanych do pokazywania tej techniki, lecz repertuar nie jest jeszcze bogaty. To szansa dla "Bitwy Warszawskiej".
Sądzi Pan, że zagraniczny widz ogarnie ten temat?
Po projekcjach "Ogniem i mieczem" pytano nas, kto tu się z kim bije. Tłumaczyłem, że to taka nasza wojna północy z południem, tylko paręset lat wcześniej. Tu wszystko jest raczej oczywiste.
Pisząc ten scenariusz myśleliście od razu o globalnej widowni?
Nie musieliśmy myśleć specjalnie o widzu zachodnim. Temat jest uniwersalny. Pierwszym adresatem jest oczywiście widz nasz, polski. Tylko ten widz w swojej ogromnej większości wie na temat Bitwy Warszawskiej niewiele więcej od publiczności zagranicznej. Przed wojną uczyniono wiele, by to zwycięstwo odebrać Piłsudskiemu. A po wojnie zrobiono wszystko, by w ogóle nie istniało w historii. Mamy, niestety, tradycję niszczenia własnych legend. Dlatego na świecie to mur berliński jest dziś symbolem upadku komunizmu, a nie "Solidarność" czy Lech Wałęsa.
Andrzej Wajda miał problemy z pokazaniem filmu "Katyń" w Rosji. Jak będzie z "Bitwą Warszawską"?
Rosjanie wyrazili zainteresowanie obejrzeniem tego filmu, przygotowują pokaz w Moskwie. Na premierze w Warszawie był poważny rosyjski dystrybutor filmowy.
Wróćmy do trójwymiarowego obrazu, którego w Polsce okazał się Pan pionierem. Uważa Pan, że za jakiś czas wszystkie filmy będą miały dopisek 3D?
Oczywiście, 3D w pierwszej kolejności pojawi się w filmach pokazujących widowisko, ale z czasem - stety czy niestety - obejmie wszystkie gatunki. Takie jest prawo postępu. Stawianie tam na rzece może się tylko zakończyć powodzią. Nie ma odwrotu.
A lubi Pan w ogóle film 3D?
Gdybym nie lubił, to bym go nie zrobił. Powiem tak: jeden lubi zapach róż, drugi skarpetek. To indywidualna sprawa. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy tę innowację akceptują. Dlatego najpierw pokażemy film w trzech wymiarach, a potem będzie prezentowany w dwóch - na przykład dla starszych ludzi, którzy nie przepadają za nową technologią. Zobaczą go w klasycznej technice także widzowie w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma jeszcze kin cyfrowych.
Czy na film twójwymiarowy łatwiej było znaleźć pieniądze? Czy może wizja zebrania wielkiego budżetu, który ostatecznie wyniósł ok. 30 mln zł, przerażała inwestorów?
To była cudowna idea, projekt wydawał się oczekiwany - to nam pomagało. W tym wypadku mieliśmy też trochę szczęścia, gdyż znalazł się człowiek, który kocha Józefa Piłsudskiego i bardzo chciał, by powstał o nim film, a przede wszystkim o tym wielkim wydarzeniu, jakim była Bitwa Warszawska. Znalazły się też instytucje publicznego zaufania - bank, który ogromnie nam pomógł, a także Polski Instytut Sztuki Filmowej, który uznał, że film jest wart wsparcia przez publiczne pieniądze.
W rolach głównych obsadził Pan uznane gwiazdy - Borysa Szyca, Daniela Olbrychskiego czy Adama Ferencego. Obok nich znalazła się Natasza Urbańska, którą znamy z tańców z gwiazdami, ale na dużym ekranie w tak poważnej roli jeszcze nie wystąpiła. To było ryzyko.
Natasza jest fantastyczną tancerką i śpiewaczką. Jest też prawdziwym zwierzęciem kamery, to niesłychanie utalentowana dziewczyna. I na dodatek ma niepoślednią urodę. Wszystko przemawiało za.
Dwie kreacje drugoplanowe wysuwają się na plan pierwszy - Daniel Olbrychski w roli Józefa Piłsudskiego i Adam Ferency grający sowieckiego czekistę. Czy te role były precyzyjnie zapisane, czy może aktorzy improwizowali?
Najważniejsze role zostały stworzone z myślą o konkretnych aktorach. W każdym napisanym tekście kryje się zawsze pułapka - może świetnie brzmieć w czytaniu, natomiast w czasie mówienia może się zdarzyć, że pobrzmiewa fałsz. Jeśli aktor chce coś zaproponować, to oczywiście takie sugestie się uwzględnia. Daniel Olbrychski poznał dokładnie wszystkie zachowane materiały archiwalne na temat Piłsudskiego. Zdecydowaliśmy, że nie będzie naśladował jego wileńskiego akcentu, gdyż dzisiaj mogłoby to brzmieć śmiesznie. Adam Ferency z kolei poznał życiorysy czekistów - był doskonale przygotowany.
Okiełznanie tak wielkiej liczby aktorów, statystów, kaskaderów - to był tytaniczny wysiłek!
Jeżeli współpraca na planie się nie układa, kino też się nie układa. Nie ma cudów. Na planie jest podobnie jak w orkiestrze. Jeśli wśród kilkudziesięciu muzyków każdy gra na swój strój, nie będzie z tego koncertu. To samo dotyczy aktorów, którzy muszą tworzyć jeden zespół. Praca w filmie diametralnie różni się od teatru. Nie ma czasu, by przygotować rolę precyzyjnie od początku do końca zgodnie z metodą Stanisławskiego czy Grotowskiego. Dziś aktor gra koniec, jutro środek, a później początek scenariusza. Dlatego cała ekipa powinna być zgrana, ludzie muszą mieć do siebie zaufanie. W czasach realnego socjalizmu bywały wypadki, kiedy ekipa musiała czekać przez kilka godzin na rekwizytora, który nie przygotował potrzebnych rzeczy; uznał, że jeżyny zbierze w lesie, a karty do gry pożyczy w sąsiedniej wsi... Dziś takie wypadki się nie zdarzają, ludzie są profesjonalistami. To bardzo ułatwia pracę.
Tworzy Pan wielkie widowiska - "Trylogia", "Stara baśń", teraz "1920 Bitwa Warszawska". W takim pojęciu kina jest Pan wciąż osamotniony w Polsce, gdzie głaszcze się raczej produkcje niszowe. Podoba się Panu młode polskie kino?
Nie akceptuję drogi donikąd, którą wskazuje młodym twórcom poważna część krytyki. Oczywiście, trzeba robić filmy na wszystkie tematy, włącznie ze społecznym marginesem, ale margines nie może być głównym tematem filmu polskiego, na rany boskie! Nie chcę leżeć w rynsztoku i pakować tam widza. Wszystko można pokazać, tylko nie twórzmy antylegendy, że im gorzej, tym lepiej, im biedniej, tym bardziej bogato, im brudniej, tym czyściej. Nieprawda! Nie akceptuję, nie zgadzam się i do końca mego życia, ile by ono trwało, będę tworzyć swoje kino. Człowiekowi potrzebna jest iskra nadziei.
Czyli "Bitwą Warszawską" chciał Pan przypomnieć swoje rozumienie kina jako masowego przeżycia?
Chciałem, aby film nie był nudny. By trafił do młodych ludzi, ale nie odtrącił i nie obraził starszego pokolenia. Jestem reżyserem, który uważa pustą salę kinową za klęskę osobistą. Tworzę kino, na które mają przyjść ludzie, przeżywać losy bohaterów, wzruszać się i wyjść z ładunkiem energii, optymizmu.
Ale film jest brutalny, pełen mocnych, realistycznych scen.
Obawialiśmy się, jak dziewczyny będą odbierały ten film, gdyż chwilami jest bardzo okrutny, ma sceny, które mogą w tej materii konkurować z "Szeregowcem Ryanem". A kto decyduje o pójściu do kina? Płaci za bilety mężczyzna, ale na film idzie za swoją kobietą. Przed premierą zrobiliśmy pokazy testowe. Okazało się jednak, że kobiety mocno się wzruszały i chcą się wybrać na "Bitwę Warszawską" ponownie.
Rozumiem, że nie mówi Pan jeszcze kinu "good bye"?
Jest wiele tematów, które bardzo chciałbym nakręcić. Części z nich już chyba nie zrobię, już nie pojadę chyba za Ural, bo jak mówię - i wódka nie ta, i śledź nie ten, i nie ta aura nad bufetem. Nawet mój przyjaciel producent Jurek Michaluk, młodszy ode mnie o te naście lat, nie drapałby się dzisiaj na szczyty Kaukazu. Chciałoby się, oczywiście, jeszcze coś zrobić i pewnie coś się jeszcze zrobi.
Skomentuj artykuł