Katarzyna Glinka: Kiedyś byłam siłaczką. Dziś jestem silną kobietą

Jest druga w nocy. Obudził mnie płacz mojego dwuipółletniego synka, który teraz stoi nade mną i krzyczy wniebogłosy. Mam pisk w uszach, czuję bezwład kończyn. Leżę na ziemi. Jak przez mgłę pamiętam, że proszę go, żeby poszedł do mojego pokoju po telefon. Jestem unieruchomiona we własnym ciele. To był dla mnie koszmar. Leżałam i myślałam w panice: i co teraz? Nie mogę się ruszyć. Mam pod opieką dziecko, moje ciało nie działa, nie mogę nawet podnieść ręki. I znikąd pomocy…
Leżąc, uświadomiłam sobie, że oto właśnie organizm trzydziestosiedmioletniej siłaczki, która zawsze ze wszystkim sobie świetnie radziła, zawsze z uśmiechem na twarzy, z determinacją godną najlepszego żołnierza pędziła przez życie… że organizm tej niestrudzonej w bojach kobiety powiedział: dość. Dalej nie pojedziesz. Wysiadły bezpieczniki. Nie ma paliwa.
To się stało w bardzo trudnym dla mnie momencie. Straciłam wtedy ojca, męża i dom, który utożsamiałam z poczuciem bezpieczeństwa. Wszystko w jednym czasie. Uświadomiłam sobie, że właśnie w tym momencie ginie dziewczyna, która gnała przez życie jak rozpędzona lokomotywa. Leży na ziemi słaba, bezsilna, bez mocy, bezbronna, prosząc opatrzność o siłę, żeby nie umrzeć na oczach swojego synka.
Zatrzymam się na chwilę na tej lokomotywie – czyli młodej mnie, która pędzi przez życie bez refleksji, z głową pełną marzeń i totalnego zaufania do świata. Uważałam, że mogę wszystko, a życie mi to po prostu da! Od kiedy siebie pamiętam, zawsze lubiłam działać. Byłam sprawcza nawet jako mała dziewczynka. Zobaczyłam u sąsiadów pianino – więc poprosiłam mamę, żeby poszła ze mną na egzaminy do szkoły muzycznej. I dostałam się do tej szkoły! Wymyśliłam sobie studia aktorskie – nie dostałam się za pierwszym razem, ale wyjechałam do Warszawy i tam przygotowywałam się do egzaminów. Dostałam się w kolejnym roku. Kiedy dopadł mnie kryzys tuż po ukończeniu studiów – nie dostałam angażu mimo ukończenia szkoły z wyróżnieniem na festiwalu szkół teatralnych – wyjechałam na pół roku do Stanów Zjednoczonych, żeby uczyć się życia.
Nigdy się nie poddawałam.
Szklanka zawsze była do połowy pełna.
Okładka książki „Mnie też zabrakło sił”
Po powrocie ze Stanów – naładowana pozytywną energią i przekonana, że wszędzie sobie poradzę – wykonałam telefony do dyrektorów teatrów i dostałam angaż w Olsztynie oraz główną rolę w Antygonie. Pojechałam ją zagrać, ale chciałam pracować w Warszawie. Wróciłam więc i zapukałam do drzwi teatrów w stolicy. Dostałam się na casting, w jego wyniku zaproponowano mi angaż w Teatrze Polskim oraz główną rolę w teatrze Adama Hanuszkiewicza. Grałam z Zapasiewiczem, Kolbergerem, Stenką, leciałam na skrzydłach życia.
Życie jako rozpędzona lokomotywa
Od zawsze ciągnęło mnie do komedii, poszłam więc do dyrektora Teatru Kwadrat, poprosiłam o próbę… i znów się udało! Po roku byłam już aktorką Teatru Kwadrat, grałam u boku takich gwiazd jak Kobuszewski, Kopiczyński, Pokora. Byłam zachwycona! I jaka sprawcza. W tym samym czasie nie odpuszczałam i marząc o telewizji, zapraszałam na swoje spektakle producentów i scenarzystów. Dzięki tej mojej upartej naturze zobaczyli mnie producenci serialu „Barwy szczęścia” i zdecydowali się powierzyć mi główną rolę. Wtedy zaczęła się naprawdę dobra passa. Grałam w filmach, serialach, w teatrze, robiłam show telewizyjne, dostawałam bardzo duże kontrakty reklamowe. Życie pędziło jak oszalałe, a ja odcinałam kupony.
Szczęście mi sprzyjało, a marzenia spełniały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spełniły się też te najważniejsze, prywatne. Wyszłam za mąż z wielkiej miłości, miałam bajkowy ślub. Urządzałam z moim mężem nasz wymarzony wspólny dom. Bez problemu zaszłam w ciążę i urodziłam pierwszego syna.
Zwolniłam tempo. Choć wewnętrzny motor wciąż mówił: jedź, nie zatrzymuj się; kiedy, jak nie teraz… Miłość do synka zwyciężała i oto stałam się kurą domową, która uwielbia ogarniać życie rodzinne. „Ogarniać”, no właśnie, to ważne słowo. Bo to było moje drugie imię: siłaczka, ogarniaczka, multitasking, kobieta od zadań specjalnych, działaczka na wszystkich frontach. To byłam ja. Zmęczona, niewyspana, przebodźcowana, bez chwili wglądu w to, dlaczego tyle na siebie biorę…
I nagle ta straszna diagnoza u mojego taty: pani ojciec ma przed sobą jeszcze pół roku życia. Czy się poddałam? Ależ skąd! Nie z moją naturą… Badania, najlepsza chemia, najnowsze próby terapii celowanych – i nic to nie dało. Tata nie wygrał tej walki. A ja po raz pierwszy w życiu poczułam, że straciłam grunt pod nogami.
Głowa i ciało powiedziały: Stop, zatrzymaj się
W tym samym okresie okazało się, że moje małżeństwo nie przetrwało próby czasu. Zostałam sama z dwuletnim synkiem. Musiałam wyprowadzić się z domu, który budowaliśmy z moim mężem i który miał być fundamentem szczęśliwego życia. Ponieważ chciałabym pisać o mocy, powiem ci tylko, że przez kilka lat żyłam w poczuciu krzywdy, straty, w poczuciu bycia ofiarą sytuacji. Właściwie otarłam się o depresję.
Nagle ta sprawcza i dzielna dziewczyna odeszła w niepamięć. Pozornie, na zewnątrz ciągle trzymałam gardę. W środku były jednak zgliszcza, trudności, poczucie winy, rozpamiętywanie… Przespałam dobrych kilka lat. Żyłam w niekończącym się smutnym świecie, nurzając się głównie w trudnych emocjach. Niestety, w ogóle tego nie widziałam. Szklanka stała się do połowy pusta, a ja tylko na scenie potrafiłam na chwilę odciąć się od utyskiwania na rzeczywistość.
I wtedy nastąpił moment zwrotny: los postawił na mojej drodze kobietę, w której zobaczyłam samą siebie za dwadzieścia lat. Ona była dwadzieścia lat po stracie bliskiej osoby i przez cały ten czas, przez dwie dekady nie pozbyła się tego bólu i ciągle płakała z powodu tego, co odeszło. To był mój wake-up call. Pomyślałam, że nie chcę tak przepłakać kolejnych lat! W dodatku ten cholerny ciągły stan smutku i przygnębienia dawał mi już tak w kość, że każdą cząstką ciała pragnęłam się z tego wyrwać. Pozbyć się trudnych emocji, poczucia winy, zapomnieć o złej jakości życia, o trudzie, który fundowałam sobie i maluchowi.
Czas stanąć na nogi
Pomyślałam: dość! Mój syn potrzebuje mamy, która jest obecna! Musi mieć zdrowego opiekuna. Czas stanąć na nogi. Czas rozprawić się z tym, co mi się przytrafiło. Pożegnać i wysłać w kosmos żal i smutek, żeby znowu cieszyć się zdrowym synem i życiem. Żeby znowu zacząć się cieszyć każdym dniem. To był początek. Początek długiej, pięknej i bardzo trudnej momentami drogi poznawania siebie. To był moment zwrotny, kiedy wszystko zaczęło się zmieniać. Kiedy ja zaczęłam zmieniać wszystko w sobie. Dwie sytuacje życiowe: ciało, które odmówiło mi posłuszeństwa przy łóżeczku mojego synka, oraz napotkana kobieta, w której mogłam się obejrzeć jak w lustrze z przyszłości…
To był początek pracy nad pożegnaniem życiowej siłaczki i kobiety, która całe życie walczy lub ucieka. Dziś jestem w zupełnie innym miejscu. Mój starszy syn, Filip, ma już dwanaście lat. Jego młodszy brat, Leo, cztery. Związek z tatą Leo – pełen nadziei na poskładanie moich marzeń o rodzinie – również nie przetrwał próby czasu… Mogłam się załamać, przestać wierzyć w ludzi i w siebie. Płakać na swoim losem. Jednak, zamiast tego, postanowiłam zacząć zastanawiać się: dlaczego? Nie obwiniając nikogo i nie raniąc swoich uczuć, uleczyć rany i żyć!!!
Fragment pochodzi z książki „Mnie też zabrakło sił”, wydanej nakładem wyd. MANDO. Książka jest dostępna również jako ebook.
Skomentuj artykuł