O dzieciach, bojących się własnego imienia
Mamy też dzieci, które boją się rodziców. Wspomnienie domu jest dla nich bolesne i trudne. Czasem wręcz proszą: „Niech siostra nie wpuszcza tu moich rodziców…”. Nie tęsknią za domem i nie opowiadają o nim. Obraz domu i rodziców skrywają gdzieś w sobie.
Z s. Danutą Filemoną Rapacz BDNP, dyrektorką Domu Dziecka w Tupizie w Boliwii, rozmawia Józef Augustyn SJ.
W jaki sposób dzieci trafiają do Domu Dziecka, który Siostry prowadzą?
Bywa różnie. Czasem sami rodzice czy krewni przyprowadzają do nas dzieci, zwłaszcza z odległych, górskich wiosek, gdzie niemożliwa byłaby edukacja dziecka. W wielu wioskach dzieci nie potrafią nawet mówić po hiszpańsku. Dla nich nasz dom staje się poniekąd internatem na kilka lat edukacji. Zdarzały się też sytuacje, że rodzice przyprowadzili do nas swoje dzieci, prosząc o zaopiekowanie się nimi przez jakiś czas, tłumacząc się na przykład koniecznością poszukiwania przez nich pracy, i już nigdy więcej nie wrócili. Niekiedy sąsiedzi, widząc trudną sytuację dziecka, zgłaszają nam problem. Przykład: sześcioro dzieci mieszkających z matką w małej górskiej wioseczce. Pewnego dnia mama po prostu odeszła. Najstarszy chłopiec miał szesnaście lat, najmłodszy – dziesięć miesięcy. Sąsiedzi przywieźli do nas trójkę najmłodszych, prosząc, byśmy pomogli im przeżyć. Utrzymujemy kontakt z pozostałym rodzeństwem. Niestety, nie udało nam się nawiązać żadnego kontaktu z matką.
Bywa też i tak, że same dzieci przychodzą do nas, uciekając przed domowym piekłem. Mamy podopiecznych, którzy zostali do nas skierowani przez pracownika socjalnego, obrońcę praw dziecka, sędziego czy policję. Warto podkreślić, że sytuacji prawnej panującej w Boliwii nie można porównywać z europejskimi standardami. Trudno mówić o kwestiach prawnych w kategoriach znanych nam z Polski. Często same musimy starać się, by mieć jakikolwiek dokument dziecka. Dopiero od niedawna zaczęłyśmy ściślejszą współpracę z sędzią i z obrońcą praw dziecka.
Dodam, że Tupiza i okolice to najbiedniejszy rejon Boliwii. Panujący tu trudny, suchy i zimny klimat oraz brak pracy sprawiają, że ludzie żyją bardzo biednie. W takich warunkach wychowują się dzieci. Często narażone są na choroby, niedożywienie i prace od wczesnych lat. W tym rejonie umieralność dzieci jest znacznie większa niż w innych częściach Boliwii. Do najczęstszych przyczyn zgonów dzieci należy ogólne niedożywienie i brak opieki lekarskiej.
Z jakich środowisk i rodzin wywodzą się Wasze dzieci?
Przede wszystkim pochodzą one z wiosek, z rodzin zaniedbanych, żyjących w bardzo trudnych warunkach, na przykład bez prądu. Często są to rodziny dotknięte problemem alkoholizmu. Bywa, że dzieci z racji wspomnianych ciężkich warunków nie miały możliwości uczęszczania do szkoły. Dlatego też, trafiając do nas nawet w wieku jedenastu – dwunastu lat, nie potrafią ani pisać, ani czytać. Na początku trudno się z nimi porozumieć, ponieważ niektóre z nich prawie nie mówią po hiszpańsku, posługują się tylko narzeczem Quechua.
Warto wspomnieć, że w Boliwii życie na wsi różni się kolosalnie od życia w mieście. Wioska to często kilka małych domków ulepionych z gliny, najczęściej bez okien. Te lepianki mają chronić mieszkańców od mrozu w zimie, a w lecie od upałów. Bardzo często osiedla te nie posiadają prądu, a niemal zawsze wielkim problemem jest w nich brak wody. Życie tu jest bardzo ubogie i prymitywne. Turystycznie są to rejony bardzo atrakcyjne: krajobrazy jak z bajki. Jednak dla tych, którym przyszło tu żyć, jest to ziemia niosąca trud, zimno i biedę. Dzieci, które z tych rejonów przychodzą do nas, są na początku zagubione i zastraszone. Ich życie jest bowiem naznaczone biedą i nędzą ich rodziców.
Trafiają też do nas dzieci z Tupizy. W kilku wypadkach powodem przekazania nam dzieci na wychowanie był alkoholizm rodziców. W lutym 2006 roku policja przyprowadziła do nas czteroletniego Cristiana. Jego mama ma dwadzieścia lat. W czasie karnawału zniknęła z domu na kilka dni. Chłopiec przez cały czas był w domu sam. Sąsiedzi zaprowadzili go na policję i w ten sposób trafił do nas. Okazało się, że jego mama bez przerwy piła. Obecnie sprawa jego pobytu w domu dziecka jest w sądzie. To jeden z nielicznych przypadków, kiedy mogłyśmy porozumieć się z sędzią i próbujemy uregulować sytuację prawną dziecka. W Tupizie, jak też w całej Boliwii, bardzo wiele matek samotnie wychowuje swoje dzieci. Małżeństwa, a tym bardziej związki partnerskie są bardzo nietrwałe. Jest to niestety częsty i bolesny problem, który dotyka w szczególny sposób dzieci pozbawionych prawdziwej rodziny.
Czy Wasze dzieci nie tęsknią za domem rodzinnym i rodzicami?
Z tym jest bardzo różnie. Jeśli rodzice oddają do nas dzieci ze względu na ubóstwo, w jakim żyją, bo chcą dzieciom zapewnić ukończenie szkoły i dobre wychowanie, to ich dzieci mają zazwyczaj dobry obraz rodziców i domu. Te tęsknią. One wiedzą, że oddano je do domu dziecka dla ich dobra. Wiedzą też, że są u nas tylko na jakiś czas. Wierzą, że po skończeniu szkoły ponownie zamieszkają z rodzicami. One mówią często o swoich rodzicach, czekają z utęsknieniem na spotkanie, cieszą się, kiedy bliscy ich odwiedzają.
Są też dzieci, które nigdy nie poznały swoich rodziców. W niektórych wypadkach są prawdziwymi sierotami, bo oboje rodzice nie żyją. Bardzo wielu podopiecznych z naszego domu to dzieci opuszczone przez rodziców. Jednak nawet wówczas, gdy wiedzą, że zostały porzucone przez rodziców, to w ich wyobraźni tata i mama jawią się jako cudowne osoby. śnią o nich, marzą o spotkaniu z nimi i całe życie na nich czekają. Najczęściej są to oczekiwania bezskuteczne.
Mamy też dzieci, które boją się rodziców. Wspomnienie domu jest dla nich bolesne i trudne. Czasem wręcz proszą: „Niech siostra nie wpuszcza tu moich rodziców…”. Nie tęsknią za domem i nie opowiadają o nim. Obraz domu i rodziców skrywają gdzieś w sobie.
Czy rodziny utrzymują kontakty z dziećmi, które wychowują się u Was?
Bardzo rzadko. Na sześćdziesięcioro podopiecznych przebywających w naszym domu tylko kilkanaścioro odwiedzają krewni. W czasie ostatnich wakacji tylko dwanaścioro dzieci pojechało do swoich bliskich na kilka dni. Pozostałe są okrągły rok z nami. Myślę, że duży wpływ na taki stan rzeczy mają bieda, wielkie odległości i brak dobrych dróg. Do wielu miejsc położonych w górach nie dociera żaden środek lokomocji, a dojście do większego miasta na piechotę wymaga kilku dni. Do wielu wiosek leżących w głębi kraju, w górach, dojeżdża czasami jakaś ciężarówka, wtedy istnieje okazja wyjazdu do miasta, by załatwić jakieś sprawy. Tak się tu podróżuje. Trudno więc wymagać, by rodzice odwiedzali swoje dzieci. Myśląc kategoriami warunków polskich, trudno sobie wyobrazić, że istnieją miejsca, gdzie nie dociera żadna poczta, nie funkcjonują telefony, nie ma po prostu żadnego kontaktu ze światem.
Jednak są wyjątki. Na przykład do dwójki dzieci, które przybyły do nas z górskiej wioski położonej na wysokości ponad czterech tysięcy metrów, przynajmniej dwa razy w roku przyjeżdża w odwiedziny starszy brat. Na tę podróż poświęca jednak miesiące. Ponieważ nasze pociechy rzadko są odwiedzane przez swoich bliskich, dlatego też z wielką radością przyjmują każdą wizytę. Chcą zwrócić na siebie uwagę. Zarówno maluchy, jak też nastolatki, mają ogromny głód miłości i potrzebę, by być dla kogoś kimś ważnym. Nasze dzieci mają te same oczekiwania, marzenia i tęsknoty, co wszystkie dzieci na całym świecie. Niczym się od nich nie różnią.
Siostra zna historię każdego dziecka?
Tak. Niezwykle ważne jest, by poznać dzieci, które do nas trafiają. Trzeba znać ich historię rodzinną, doświadczenia, potrzeby i oczekiwania. Często są to historie bardzo smutne i trudne, ale ich znajomość jest konieczna, by lepiej je zrozumieć i starać się im pomóc. Kilka przykładów: Zulma, dziś osiemnastoletnia, piękna dziewczyna. Trafiła do nas, mając siedem lat. Jedenaście lat temu, po śmierci jej matki, ojciec zostawił ją „na chwilę” u sąsiadów i już nigdy po nią nie wrócił. Zulma jest niezwykle zdolna, sympatyczna i odpowiedzialna, a jednocześnie bardzo skryta, zamknięta w sobie, trudno jej uwierzyć w możliwości, jakie posiada. Przez wiele lat nosiła w sobie pragnienie, by zobaczyć swojego tatę. Często ze smutkiem powtarzała: „Wiem, że żyje, ale nawet nie pamiętam, jak wygląda”. Rok temu niespodziewanie pojawił się u nas jej ojciec. Mogli się wreszcie spotkać po tylu latach oczekiwania. Ojciec mieszka obecnie w Tarija. Ma rodzinę, żonę i pięcioro dzieci. Zabrał ją na kilka dni do siebie. Zaproponował jej, by z nimi została. Ona jednak nie chce. Po spotkaniu wróciła bardzo smutna. Z płaczem opowiadała, jak się tam czuła. Mówiła: „To dla mnie obcy człowiek, obcy ludzie”. Z wielkim żalem wyrzuciła z siebie słowa: „On nie chce mnie jako córki. On potrzebuje służącej, niańki dla dzieci”. Dzwonił później kilka razy, prosząc bym ją przekonała. Wiem, że Zulma chce studiować, jej marzeniem jest praca z dziećmi. Za kilka tygodni rozpocznie studia. Myślę, że to jeden z przypadków, gdy marzenia o wspaniałych rodzicach, wspaniałym tacie pryskają jak bańka mydlana po konfrontacji z rzeczywistością.
Inna historia. Gabino, Arnaldo, Abel – to trójka rodzeństwa. Pochodzą z odległej wioski. Ich ojciec jest górnikiem. W Boliwii los górnika nie ma wiele wspólnego z życiem górników na śląsku. Ojciec wspomnianej trójki przychodził do domu ledwie raz na tydzień. Domem i dziećmi zajmowała się żona. Pewnego dnia, gdy przyszedł do domu, zastał dzieci same: wygłodzone i zapłakane. Nie wiedział, co się stało! Pytał sąsiadów i zorientował się, że żona odeszła! Został z dziećmi sam. Najmłodszy Abel miał niespełna rok. Przywieziono ich do nas. Abel od razu trafił do szpitala. Był niedożywiony, a stan jego zdrowia był naprawdę ciężki. Po miesiącu zamieszkał z nami. Kiedy miał dwa lata, nie umiał ani chodzić, ani mówić. Obecnie ma pięć lat. Jest bardzo żywym i radosnym chłopcem. Tata odwiedza ich regularnie co dwa miesiące. Zabiera ich na spacer, ale kiedy kończy się wizyta, ma łzy w oczach. Często powtarza swoim synom, że gdy skończą szkołę, zamieszkają razem. Pamiętam, jak przy jednym z takich spotkań Abel na przywitanie krzyknął: „Papa”. Pan Gabino, bo tak ma na imię ojciec, nie umiał ukryć wzruszenia. Płakał jak dziecko. Ich matka natomiast nigdy się tu nie pokazała. Nie pytała o swoje dzieci. Od ludzi dowiedziałyśmy się, że zamieszkała w małej miejscowości Atocha i ma już nową rodzinę.
Ewa i Eliseo pochodzą z odległej wioski Viluyo, położonej wysoko w górach na wysokości prawie czterech tysięcy metrów. Ojciec po śmierci swojej pierwszej żony oddał dzieci do domu dziecka. Dzieci wyrosły, mają swoje rodziny, pracują. W wieku około siedemdziesięciu lat ich ojciec związał się ponownie z młodszą od siebie o trzydzieści lat kobietą. Ma z nią czwórkę dzieci. Kobieta ta po kilku latach odeszła, zostawiając starego i schorowanego człowieka z małymi dziećmi. Gdy sześcioletnia Ewa i czteroletni Eliseo zamieszkali z nami, na początku nie mogliśmy się z nimi porozumieć. Nie mówili po hiszpańsku, posługiwali się tylko narzeczem Quechua. Często odchodzili na ubocze, by sobie porozmawiać. Od tego czasu minęło dwa lata. Obecnie oboje uczęszczają do szkoły, mówią dobrze po hiszpańsku. Teraz z uśmiechem wspólnie wspominamy, jak na początku próbowaliśmy się porozumieć na różne sposoby. W swoich rozmowach wspominają dwójkę starszego rodzeństwa, ale prawie nigdy nie mówią o ojcu. Próbowaliśmy sprowadzić do nas ich brata i siostrę. Niestety, ojciec tłumaczy, że muszą pomagać w gospodarstwie. Zajmują się wypasem owiec i lam. Ich brat chodził dwa lata do szkoły w wiosce, w której mieszkają, mówi więc trochę po hiszpańsku, ale siostra mówi tylko w Quechua. Niestety, na wsi to bardzo częste. Uważa się, że dziewczynom i kobietom w ogóle niepotrzebna jest nauka pisania i czytania czy wykształcenie.
I jeszcze jedna historia. Jamira i Krystian pochodzą z La Paz. Ich rodzice są alkoholikami: codzienne picie, awantury, wulgarne słowa, kary cielesne, nadużycia seksualne, ciągłe czynienie im wyrzutów, strach. Musiały same troszczyć się o zdobycie jedzenia. W takich warunkach nie mogły się uczyć. Jednym słowem piekło. Interweniowali sąsiedzi i dlatego dzieci trafiły do nas. Na początku pobytu w naszym domu na wszystko reagowały lękiem. Któregoś dnia zobaczyłam przed domem Krystiana i zawołałam go po imieniu.
Przeraził się i zaczął się cały trząść. Obserwowałam to zdumiona, a potem zrozumiałam, że chłopiec przez lata żył w takim lęku. Bał się brzmienia własnego imienia. Trzeba było włożyć dużo wysiłku i musiało upłynąć wiele czasu, by zdobyć jego zaufanie. Oboje powoli się otwierają. Ciągle chyba nie mogą uwierzyć, że ktoś zbliża się do nich nie po to, by uderzyć; że ktoś może wołać ich po imieniu nie po to, by skrzyczeć. Jamira i Krystian to jedne z tych dzieci, dla których wspomnienie domu budzi lęk. Bardzo mało mówią o swoich rodzicach, jakby się bali nawet ich wspomnienia.Znając historię dziecka, można znaleźć klucz do kontaktu z nim. Wymaga to wiele cierpliwości, miłości i ciepła.
Jak pomagacie dzieciom przekroczyć ich głębokie życiowe rany?
Każde z dzieci to inny świat, to oddzielna historia. Gdy przychodzą do naszego domu, najczęściej otrzymujemy krótką informację od pracownika socjalnego, czasem od psychologa na temat jego sytuacji. To nie jest jednak jeszcze cała prawda o danym dziecku. Po pewnym czasie, gdy poczują, że mogą zaufać, otwierają serca i opowiadają swoje prawdziwe historie, często pełne bólu. Są to nieraz wielkie tragedie naszych małych podopiecznych. Staramy się im pomagać na kilku płaszczyznach.
Po pierwsze, dbamy o dobre warunki. Są one niesłychanie ważne: odżywianie, opieka zdrowotna, estetyka otoczenia, ubranie. Chcemy, by dzieci poczuły, że są ważne, że się o nie dba. Żeby odkryły swoją wartość. Następnie dbamy o ich rozwój intelektualny. Pomagamy im w odkrywaniu swoich zdolności i umiejętności. Staramy się również, by nawiązywały wzajemny kontakt między sobą, aby się nie zamykały, by były odpowiedzialne za siebie wzajemnie, odkrywały potrzebę kontaktu z innymi. Chcemy ich uczyć wrażliwości, empatii, wychodzenia do innych, zaufania. Tylko tak mogą pokonać negatywne doświadczenia. Ucząc ich postrzegać kolegów i koleżanki nie jako zagrożenie i konkurencję, ale jako osoby bliskie, przygotowujemy je do życia w rodzinie i w społeczeństwie.
Staramy się też leczyć głęboko ukryte zranienia, z którymi do nas przychodzą. Wiemy, że są one związane z bolesnymi przeżyciami w ich domu rodzinnym, z trudnymi relacjami rodzinnymi. Jesteśmy świadome, że nie zastąpimy im matki czy ojca, ale nasza stała życzliwa obecność może im wiele pomóc w przekroczeniu zranień. Najważniejsze jest – w moim odczuciu – stałe towarzyszenie im w codzienności i stworzenie im klimatu miłości, życzliwości, zaufania i poczucia bezpieczeństwa. Okazując im miłość, zainteresowanie, podkreślając, że wiele dla nas znaczą, pomagamy im na nowo uwierzyć w dobro, w siebie.
Staramy się zbudować poczucie pewnej stabilności ich życia. Tylko tak można uleczyć z lęku, ciągłego poczucia zagrożenia i niepewności. Bardzo staramy się, aby mieć dla nich czas, by ich słuchać, dawać im możliwość opowiadania o swoich bolesnych przeżyciach, obecnych doświadczeniach, radościach czy nadziejach. Wiem, że nasze dzieci chcą być słuchane.
Myślę, że największym naszym osiągnięciem jest, jeśli uda nam się zyskać zaufanie podopiecznych. Pamiętam moją radość, gdy szesnastoletnia Zulma przyszła do mnie, by opowiedzieć o swoim zakochaniu. Z wielką szczerością zwierzała się z tego, co dla niej było tak bardzo osobiste i jednocześnie tak bardzo ważne. Innym razem Maria Luz, podeszła nieco zalękniona, by przyznać się, że czasami kłamie i oszukuje nas. Nauczyła się tego w rodzinnym domu, ponieważ była ciągle sprawdzana i kontrolowana, nie mogła cieszyć się zaufaniem rodziców. Po pewnym czasie pobytu u nas zrozumiała, że nie musi żyć w lęku, że może zawsze o coś poprosić, podzielić się z nami tym, co przeżywa, i że będzie rozumiana. Maria Luz po dwóch latach pobytu w domu dziecka stała się dobrą i odpowiedzialną dziewczyną. Są to dla mnie niezbite dowody, że miłością i zaufaniem można wprowadzić naszych podopiecznych na nowe, lepsze drogi.
Będąc nawet krótko między nimi, można zauważyć, że są wrażliwe na siebie nawzajem, chętnie się dzielą.
Tak, to prawda. Są bardzo zżyte z sobą. Łatwo to można zauważyć, gdy przychodzi do nas „nowe” dziecko. Ileż zatroskania ze strony „starych” mieszkańców, by ten „nowy” poczuł się dobrze? Nie widziałam, by kiedykolwiek nowo przybyłe dziecko spotkało się z odrzuceniem, wręcz przeciwnie jest przyjęte serdecznie: z wielką troską i dobrocią. Często myślę, że te dzieci, szlifowane cierpieniem i bólem, potrafią być niezwykle szlachetne. W naszym domu wychowują się dzieci w wieku od dwóch do dwudziestu lat. Starszym powierzamy odpowiedzialność za grupy dzieci młodszych. Jestem zawsze zbudowana ich zaangażowaniem. Niekiedy z radością obserwujemy, jak maluchy, chcąc dorównać starszym, przejmują małe obowiązki i dyżury i robią to z prawdziwą radością. Często mogłam doświadczyć, że nasz dom to jedna wielka rodzina. Nie jest to tylko moje doświadczenie. Wielu odwiedzających nas podkreśla atmosferę rodzinności.
W tym bardzo ubogim kraju, jakim jest Boliwia, o przyszłości dzieci będzie decydować ich wykształcenie. Czy Wasze dzieci, szczególnie te starsze, rozumieją to? Czy mają zapał do nauki?
Jest dla nas wielką radością, że nasi wychowankowie to bardzo dobrzy i zdolni uczniowie. Obecnie w szkole średniej mamy osiem osób. Na przykład Roxana z czwartej klasy to najlepsza uczennica w szkole przez ostatnie trzy lata. Marzy o studiach, chce zostać nauczycielką. Podobnie inni uczniowie ze szkoły średniej. Każdy z nich marzy, by być kimś w życiu, by nauczyć się jakiegoś zawodu, robić coś dla innych. Trudności z nauką mają niekiedy młodsze dzieci, zwłaszcza te, które dopiero co znalazły się u nas i mają ogromne zaległości. Cieszy jednak ich wysiłek, jaki wkładają, by dorównać rówieśnikom. Najczęściej im się to udaje.
Starsi wychowankowie z wielkim przejęciem i krytycznie wypowiadają się na temat poziomu szkolnictwa w Boliwii. Jest on, szczególnie w małych ośrodkach wiejskich, bardzo niski. Częste strajki nauczycieli uniemożliwiają regularną naukę. Przerwy trwają niekiedy kilka tygodni. Starsze dzieci rozumieją, jak wielką szkodę wyrządza się im w ten sposób. Cieszy mnie fakt, że nawet wówczas, gdy nie odbywają się lekcje w szkole, pogłębiają swoje wiadomości, studiując w domu. Pomagają też młodszym dzieciom, powtarzając często, że jeśli nie będą chodzić do szkoły przez pięć tygodni, zapomną czytać i pisać.
Jak się odnajdują w życiu, co robią dzieci, które opuszczają Wasz dom?
To problem jeszcze nierozwiązany. Rozmawiałam na ten temat wiele razy z władzami samorządowymi, próbując zdobyć jakąś pomoc dla nich: pracę, stypendium na studia, mieszkanie. Niestety, jak do tej pory niewiele uzyskałam. Władze nie przejmują się tym, co stanie się z dziewczyną, która mając osiemnaście – dwadzieścia lat opuszcza dom dziecka, najczęściej nie wiedząc, dokąd pójść. Dlatego też w naszym własnym zakresie staramy się im pomagać, przynajmniej na początku. Mamy grupę ludzi świeckich w jednej z niemieckich parafii. Członkowie tej grupy zobowiązują się zbierać fundusze na studia dla chłopców i dziewcząt opuszczających nasz dom. Jak do tej pory, dzięki tej pomocy, Isabel skończyła studium pielęgniarskie, Elvira trzyletnie studium nauczycielskie, Ayde i Zulma rozpoczęły w tym roku studium nauczycielskie.
W czasie pobytu podopiecznych w naszym domu, staramy się stwarzać takie warunki, by oni sami mogli podejmować wiele decyzji, by nauczyli się samodzielności na różnych płaszczyznach. Zaczyna się od rzeczy najprostszych. Staramy się, by dzieci pomagały nam w robieniu zakupów, aby nie żyły w iluzorycznej świadomości, że wszystko można w każdej chwili wyciągnąć z magazynu, zarówno artykuły żywnościowe, jak też ubranie czy przybory szkolne. Zauważyłam, że dzięki temu mają więcej szacunku do używanych rzeczy. Cieszę się, gdy widzę, że przy kupowaniu czegoś, biorą pod uwagę potrzeby innych, ceny towaru itp. Uczestniczą też w urządzaniu naszego domu, ustawieniu mebli. W naszym domu istnieją też dyżury, które pełnią nawet najmłodsze dzieci. Wszystko po to, by po opuszczeniu domu dziecka umiały odnaleźć się w nowej rzeczywistości i potrafiły odpowiedzialnie i dobrze układać swoje życie.
Po opuszczeniu domu dziecka nasi wychowankowie utrzymują z nami stały kontakt, odwiedzają nas. Często spędzają z nami święta i wakacje. Opowiadają o swoich radościach i smutkach. W czasie ostatnich świąt Bożego Narodzenia była z nami Isabel, która trzy lata temu opuściła nasz dom. Przyjechała z mężem Arielem i jednomiesięczną córeczką Andreą. Zdecydowali, że ochrzczą Andreę w Tupizie, w miasteczku, gdzie żyjemy, by wszystkie dzieci mogły uczestniczyć w tej ważnej chwili. Isabel tłumaczyła: „Przecież tu jest moja rodzina”. Z jaką głęboką radością w sercu mogłam obserwować to wspólne świętowanie! Podopieczni z naszego domu udekorowali odświętnie salę. Młodsi pomagali, jak tylko mogli. Starsze dziewczyny zajęły się przygotowywaniem tortów, które tego dnia miały wyjątkowy smak. To była dla wszystkich naprawdę rodzinna uroczystość1.
Skomentuj artykuł