Nie róbcie tego
Wiele par małżeńskich doświadcza z przerażeniem, że ich miłość stygnie albo przecieka im między palcami. Często przyczyną jest to, że oboje partnerzy przełknęli urazy, które w bliskim współżyciu są po prostu nieuniknione.
Nie mówili o nich - z obawy, że mogliby jeszcze bardziej zostać zranieni albo też obciążyć nimi współmałżonka. Tak więc ukrywali je, bardzo często w dobrej wierze, sądząc, że nie ma w nich nic szczególnie złego. Aż w pewnej chwili czują, że tych wiele drobnych urazów wzniosło w nich mur, który oddziela ich od partnera. Czują w sobie niechęć do niego. Miłość zamienia się w nienawiść. Albo też dostrzegają w sobie chęć, by temu drugiemu oddać wet za wet. Czasem zupełnie sobie tego nie uświadamiają. Ale właśnie nieświadomie wkrada się w ich zachowanie chęć zemsty. Przy dowolnej okazji wprawia ich w złość jakiś dostrzeżony u partnera drobiazg. I oto zasypują go pretensjami i raniącymi słowami, przy czym on nie wie zgoła, o co chodzi; nie potrafi sobie zachowania swego współmałżonka wytłumaczyć.
Zawsze kiedy bagatelizujemy własne emocje, osadzają się one w nas i utrudniają życie. Wyrażając od razu uczucia gniewu czy obrazy, możemy szybko wszystko wyjaśnić i pogłębić wzajemną relację. Natomiast emocje długo tłumione stwarzają barierę między nami a partnerem. Dlatego stale potrzebne jest pojednanie. Oznacza ono tu przede wszystkim uświadomienie sobie własnych uczuć i ich wyrażenie, bez atakowania partnera i bez usprawiedliwiania samego siebie. Często powtarzającą się urazę w małżeństwie wywołuje to, że nie traktujemy swego partnera poważnie. Mąż przychodzi z pracy i chowa głowę w gazetę. Nie wpadnie mu na myśl zapytać, jak żona radziła sobie w domu z dziećmi. Albo jest tak zajęty sobą i swoją pracą, że nie dostrzega potrzeb żony. Albo też żona rani męża, żywiąc wobec niego przesadne oczekiwania. Być może nie potrafi on tak dobrze mówić o sobie i swoich uczuciach. Ona zaś uparcie się tego domaga, zarzuca mu chłód emocjonalny i mówi, że inni mężczyźni są o wiele bardziej czuli. Takie porównanie z innymi mężczyznami czy kobietami szczególnie partnera dotyka. A potem przychodzą głębokie zranienia, gdy mąż ma przyjaciółkę albo żona ma przyjaciela, z którym lepiej się rozumie niż z własnym mężem. Kiedy współmałżonek utrzymuje potajemnie intymne stosunki z przyjacielem czy przyjaciółką, podkopuje to zaufanie i pozostawia głęboką ranę.
W terapii par małżeńskich stosuje się dziś często rytuały pojednania. Terapeuci zorientowali się, że nie wszystkie dawne konflikty i urazy można usunąć w wyniku rozmowy. Czasami rozmowa taka stwarza nowe nieporozumienia i urazy. Partnerzy nieustannie wyrzucają sobie tylko dawne przewiny.
Otóż w ramach rytuału pojednania każdy ze współmałżonków może napisać na kartce, co go zraniło i czym on sam według swego przypuszczenia uraził tego drugiego. Po czym prosi o przebaczenie za to, czego się wobec partnera dopuścił, i zapewnia go o swojej gotowości przebaczenia. Swoją prośbę ujmuje w stałą formułę, że od tej chwili nie będzie już temu drugiemu wyrzucał tego, co było, że nie będzie się tym posługiwał dla wywołania w nim poczucia winy. Partner odpowiada, że jest gotów przebaczyć i puścić to, co było, w niepamięć. A potem wylicza, co go zraniło i czym on sam uraził tego drugiego. Po czym oboje mogą dokonać rytuału pojednania. Kartki, na których spisali swoje zarzuty, mogą spalić albo zakopać w ziemi i posadzić na nich drzewko - coś jakby drzewko pojednania, które stale będzie im przypominać, że na "nawozie" ich wzajemnych urazów wyrasta coś nowego. Albo też mogą urządzić dla siebie uroczystą ucztę. Często pary takie zapraszają na swój rytuał pojednania kogoś trzeciego lub inne pary, aby przypieczętować swoje zobowiązanie, że odtąd to, co przeszłe, zostaje odrzucone i nie będzie już służyć jako broń przeciwko współmałżonkowi.
Terapia par małżeńskich pozwoliła poznać, jak ważne są takie rytuały pojednania dla dalszego trwania małżeństwa. W każdym małżeństwie powstają nieporozumienia i urazy i nie można tego uniknąć. Takie zranienia są jednak często skrupulatnie zachowywane w pamięci. I właśnie wtedy, gdy wina partnera wychodzi wyraźnie na jaw, na przykład kiedy nawiązał on inny stosunek, współmałżonek posługuje się często tą winą, aby swego partnera pognębić. Przecież niewątpliwie zawinił. Teraz mamy w ręku dobry bicz na niego. Kiedykolwiek pojawią się jakieś problemy, winę tę wyciąga się i wyrzuca mu ją. A on nie ma już prawa wyrażać swoich uczuć złości i rozgoryczenia. Musi już zawsze chodzić w worku pokutnym i z głową posypaną popiołem. W ten sposób jednak współżycie tych dwojga staje się piekłem. Partner nie zostaje wprawdzie wrzucony do rzeczywistego więzienia, jak to bywało dawniej, ale więzienie, w którym zamyka go to wieczne przypominanie winy, jest jeszcze o wiele okrutniejsze.
Pojednanie jest ważne, służy bowiem temu, by para małżeńska mogła zawsze zaczynać od nowa. Uwalnia ono od ciężaru przeszłości. Oczyszcza atmosferę, aby oboje partnerzy mogli żyć tu i teraz bez brzemienia dawnych uraz. Znam małżeństwa, które również w swoim dniu powszednim praktykują małe rytuały pojednania. Kiedy dochodzi między nimi do nieporozumień, jedno z nich zapala świecę ślubną. Jest to zawsze sygnałem, że osoba ta jest gotowa do rozmowy i do pojednania. Nie zawsze potrzeba przy tym wielu słów. Skuteczniejsze mogą być gesty. Słowa rodzą bowiem często nowe nieporozumienia i psują podjęte w dobrej intencji próby pojednania. Świeca jest jakby prośbą, aby miłość, która wypełniała ich w dniu ślubu, zapłonęła teraz na nowo w nich obojgu. I wyraża ufność, że owa ówczesna miłość jest w nich nadal, pomimo konfliktu, który ją przesłania. Inna para wprowadziła rytuał "rozmówniczego kamienia". Raz w tygodniu małżonkowie ci rozmawiają ze sobą o tym, co ich naprawdę porusza. To z nich, które w danej chwili mówi, trzyma przy tym w ręku kamień. Drugie słucha go. I dopiero otrzymawszy kamień, może mówić - dopóty, aż przekaże znowu kamień partnerowi.
Często zdarza mi się widzieć, jak w rodzinach, które przez całe lata żyły w zgodzie, pojawiają się niesnaski, z chwilą kiedy dochodzi do podziału spadku. Mogą przy tym powstawać głębokie pęknięcia, których nie daje się już usunąć. Na przykład brat ma poczucie, że siostra została uprzywilejowana. Powraca w nim wiele uraz z przeszłości. Chodzi przy tym może nawet nie tyle o pieniądze, co o problem, kogo matka czy ojciec bardziej kochali. Spory związane ze spadkiem otwierają dawne rany. Walka toczy się w gruncie rzeczy nie o pieniądze, lecz o miłość ojca czy matki, o pierwsze miejsce, jakie każdy chciałby zająć w sercu rodziców nawet po ich śmierci.
Gdy przedtem rodzeństwo stanowiło jedno serce i jedną duszę, to obecnie powstają partie, które wygrywają się wzajemnie przeciwko sobie i wypominają sobie dawne uchybienia. Bez pojednania rozdźwięk ten stale by wzrastał. Nie byłoby już wspólnych rodzinnych uroczystości. Cała energia byłaby angażowana we wzajemną walkę. Nie wspierano by się wzajemnie, lecz jedni drugim odbieraliby siły, których każdy potrzebuje do życia.
Aby możliwe było pojednanie w szerszym gronie rodzinnym, musi być ktoś, kto odważy się przerwać krąg wzajemnej wrogości. Nie chodzi o to, by obarczył się całą winą. Wydałoby się to innym niewiarygodne. Ale nie chodzi też o to, by sobie wzajemnie wyliczać, kto i w jakim stopniu zawinił. To bowiem spowodowałoby tylko nowe urazy. Często takie próby pojednania kończą się niepowodzeniem, dlatego że jakiś członek rodziny nie chce przyjąć przebaczenia. Czuje się jeszcze urażony i obawia się, że ten drugi, proponując pojednanie, ma w tym jakiś ukryty cel. Niekiedy sama propozycja pojednania brzmi jak nowe oskarżenie: "Jestem gotów się pogodzić. Zależy tylko od ciebie, czy przyjmiesz moją gotowość pojednania". Takimi słowami wynoszę się ponad tego drugiego. Tymczasem powinien on czuć, że ta waśń sprawia mi ból, że boleję nad tym, iż tak się stało, i że nie zrzucam całej winy na niego. Dlatego byłoby dobrze, abym się zdobył na odwagę i przeprosił za swoją cząstkę winy, nie domagając się przy tym przeprosin z jego strony. Często łatwiej jest zaaranżować pojednanie drogą listowną. Ten drugi ma wtedy czas do zastanowienia. Nie czuje się zaskoczony. W liście takim musiałbym jednak zrezygnować z moralizowania, na przykład w rodzaju: "Jako chrześcijanie winniśmy się byli od dawna pogodzić. To hańba dla nas, chrześcijan, że jeszcze ciągle jesteśmy ze sobą skłóceni". W ten sposób bowiem usiłuję wzbudzić w tym drugim wyrzuty sumienia. Tymczasem moja oferta pojednania winna mu pozostawić jego wolność i godność. Musi on czuć, że szanuję również jego ból i że przynajmniej staram się zrozumieć jego postawę i jego położenie.
Taki list może być krokiem wstępnym. Potem jednak potrzeba pewnego rytuału pojednania, aby móc pozbyć się przeszłości z jej wyrzutami i oskarżeniami. Rytuałem takim mogłaby być wspólna wycieczka, pójście na koncert czy uroczysta biesiada. Decyzję, jaki rytuał będzie właściwy, winna nam podyktować roztropność. Czasem lepiej jest poprosić neutralną, przez wszystkich akceptowaną osobę trzecią, aby pokierowała rozmową lub rytuałem przebaczenia z udziałem wszystkich zainteresowanych. Byłoby naturalnie dobrze, gdyby rodzeństwo wraz ze swymi rodzinami pojednało się w formie podobnego rytuału, jaki jest stosowany w terapii par małżeńskich, to znaczy aby zarzuty z przeszłości raz jeszcze zostały słownie wyrażone, a potem ostatecznie pogrzebane. Ale może zainteresowani nie są do tego zdolni. W takim razie wystarczyłyby już same znaki dobrej woli. Oczyszczałyby one stopniowo atmosferę i pozwalały wszystkim raz jeszcze rozważnie omówić to, co było w przeszłości, bez wzajemnego ranienia się. Uleczenie zadanych ran wymaga czasu. Muszę też umieć poczekać, aż ten drugi będzie gotów do pojednania.
Więcej w książce: Przebacz samemu sobie - Anselm Grun OSB
Skomentuj artykuł