Najpierw pomyśl, dopiero potem zrób

Najpierw pomyśl, dopiero potem zrób
Nie należy traktować cudzych ocen i etykietek, zwłaszcza tych, które odnoszą się do naszej osoby, jak faktów. Jednakże im bliżsi są nam „etykietujący", tym trudniej jest nam wprowadzić to zalecenie w czyn. (fot. timbarton / flickr.com)
Bernd Latour / slo

"Najpierw pomyśl, potem zrób!" albo: "Zastanów się, zanim coś powiesz!" - oto wiernie przytoczone wypowiedzi moich nauczycieli. Również one wpisują się w kontekst nieświadomości i braku kontroli w komunikacji.

Karl Lagerfeld musiał natomiast w wieku zaledwie sześciu lat wysłuchiwać następującego komentarza swojej matki: "Dobrze się nad tym zastanów, co mówisz. Masz sześć lat, ale my nie jesteśmy w twoim wieku".
Zdaje się, że mimo upływu czasu maksymy te nie wyszły jeszcze zupełnie z mody. W każdym razie dotyczy to wyobrażeń, które się za nimi kryją. Nie tak dawno temu usłyszałem, jak jeden z przyjaciół scharakteryzował swojego znajomego w następujący sposób: "On najpierw coś powie, a dopiero później się zastanowi".

Ale czy to w ogóle jest możliwe: "najpierw pomyśleć, a później powiedzieć?". Czy to w ogóle odpowiada realiom naszego myślenia? Jeden z niemieckich klasyków Heinrich von Kleist widział to zgoła inaczej. W końcu napisał wciąż jeszcze godny uwagi esej o, trzeba przyznać, dziś już sprawiającym wrażenie rozwlekłego tytule: "O stopniowej produkcji myśli w trakcie mówienia". Zdaje się, że Kleist jest pierwszym w historii człowiekiem, który zwrócił uwagę na fenomen nazywany we współczesnej lingwistyce "mówiącym myśleniem". Myśl przewodnia Kleista to: Mówienie często dopiero w ogóle rodzi myśli. Oczywiście, nie wszystkie myśli. Bo przecież zanim wybierzemy się do lekarza lub adwokata, żeby wyjaśnić jakiś problem, najpierw zastanawiamy się, co w ogóle ma być przedmiotem takiej konsultacji.

Nasze plany nie uwzględniają jednakże dwóch rzeczy:
- naszej realizacji językowej, tzn. doboru słów i struktury gramatycznej naszych zdań,
- naszych spontanicznych pomysłów pojawiających się w trakcie mówienia.

Oba wymienione aspekty pokazują, że mówienie jest zawsze improwizacją i że nie daje się kontrolować przez żadne "programowanie". Nie oznacza to jednakże, że powinniśmy wyeliminować "kontrolujące myślenie". Mogłoby się to okazać dla nas zgubne. Ale gdzie "myślenie" ma swoje miejsce w trakcie mówienia? Myślimy przecież nie tylko wtedy, gdy zastanawiamy się, co ma być tematem mówienia. Myślenie musi towarzyszyć mówieniu nieustannie i musi później "sporządzić bilans".

Te dwa wymagania można przedstawić w postaci katalogu następujących pytań:

  • czy dla mojego rozmówcy jest jasne, co chcę powiedzieć?
  • jak reaguje on na to, co mówię?
  • czy w danym momencie mówię w ogóle to, co chcę powiedzieć?
  • czy chciałem to powiedzieć, co powiedziałem?
  • czy zachowałem dla siebie to, o czym nie chciałem mówić? Innymi słowy: czy się nie "zdradziłem"?

Takie pytania mają strategiczne znaczenie w komunikacji. Kierują one naszym zachowaniem w trakcie rozmowy, a przynajmniej powinny nim kierować. Ostatnie z wymienionych powyżej pytań można scharakteryzować jako "kontrolę informacji". W końcu nie mówimy wszystkiego, co nam przychodzi na myśl. Część naszych myśli zachowujemy zazwyczaj dla siebie, i za to jest odpowiedzialna swego rodzaju "wewnętrzna cenzura". Podejmuje ona między innymi także decyzję, czy stan rzeczy, o który jesteśmy pytani, a potwierdzenie którego nie może nam w żadnym razie przejść przez usta, powinniśmy po prostu zanegować (po polsku: zaprzeczyć mu), czy też powinniśmy to pytanie w jakiś inny sposób obejść, zatajając prawdę. Niewłaściwa decyzja lub moment nieuwagi mogą okazać się tragiczne w skutkach.

Taki los spotkał jednego z czołowych menedżerów jednego z niemieckich koncernów, gdy zapytany został telefonicznie przez dziennikarkę, czy dany stan rzeczy, którego ujawnienie nie leżało bynajmniej w interesie przedsiębiorstwa, jest faktem, czy też nie. Menedżer utrzymuje, że nie. Media na Zachodzie szybko dowiadują się, czy ktoś mówi prawdę, czy kłamie. A to, co odpowiedział ów menedżer, mijało się z prawdą. Mężczyzna mógł użyć jednej z wielu standardowych formułek obronnych, jak np.: "Nie rozmawiamy z każdym, kto się do nas zgłosi" lub "Zasadniczo nie komentujemy pogłosek". Był to jeden z tych momentów nierozwagi.

Wróćmy jednak do tytułu naszego rozdziału. W popołudniowych talk show zarówno w publicznych, jak i w prywatnych stacjach telewizyjnych niejeden już obnażył się wewnętrznie do cna. Dopiero po programie wielu jego uczestników uświadamia sobie, co też najlepszego zrobili. W większości przypadków potrzebna jest wówczas interwencja psychiatry, aby przywrócić danej osobie równowagę wewnętrzną. Nie bez powodu w terminologii fachowej przyjął się termin "syndrom talk show".

No i?

Do czego Pan zmierza? Czy to Panu pomaga? Czy to w ogóle pomaga? Część tego, co do tej pory ustaliliśmy, jest taka, jaka jest. Nie możemy tego zmienić. Nie możemy tego zmienić, że inni komentują to, co chcą, np. naszą osobę. (To, że inni mają ten sam problem z nami, nie jest już naszym zmartwieniem...) Możemy jednak zmienić coś bardzo ważnego, mianowicie sposób, w jaki się z tym obchodzimy. Jeśli bowiem nasz język nie tylko odzwierciedla rzeczywistość, lecz także stwarza swój świat, jeśli każdy z nas (Państwo i ja, i jeszcze wielu innych ludzi), może zgodnie ze swoim uznaniem przyklejać etykietki wszystkim elementom rzeczywistości, to wolność ta oznacza zawsze w jakimś sensie brak zobowiązań.

Ten, kto nazywa kolegę z klubu "mięczakiem", ma do tego prawo, przy czym wychodzę z założenia, że nie jest to obraza pojmowana w kategoriach kodeksu karnego. Natomiast ten, kto został w ten sposób szufladkowany, musi się zastanowić, jaki jest jego stosunek do tej przypinanej mu łatki. Nie jest to zresztą wcale takie proste, gdyż wy maga pewnej gotowości do zdystansowania się do swoich własnych uczuć. Innymi słowy: Kto czuje się urażony, ten musi zapytać sam siebie, dlaczego dał się urazić. Sprawa komplikuje się dodatkowo w sytuacji, gdy etykietki nie są przyklejane komuś bezpośrednio, lecz gdy są zakamuflowane i kryją się w insynuacjach. Określenie "pułapka" jest tu jak najbardziej na miejscu.

"Dlaczego jest Pan taki podenerwowany?"

Kto tak sformułowane pytanie przyjmuje w takiej właśnie formie, w jakiej do niego doszło, czyli na nie odpowiada, ten już przegrał. Dlaczego? Bo człowiek, który stawia to pytanie, czyni tak, jak gdyby podenerwowanie było ustalonym faktem, niedopuszczającym już żadnych negocjacji, czyli żadnych dyskusji. Moja odpowiedź na pytanie No i? brzmi następująco:  Nie należy traktować cudzych ocen i etykietek, zwłaszcza tych, które odnoszą się do naszej osoby, jak faktów. Jednakże im bliżsi są nam "etykietujący", tym trudniej jest nam wprowadzić to zalecenie w czyn.

Więcej w książce: Sztuka komunikacji - Bernd Latour

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Najpierw pomyśl, dopiero potem zrób
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.