Dno to upaść i nie umieć się podnieść

Dno to upaść i nie umieć się podnieść
(fot. lauren rushing / flickr.com)
Katarzyna Bosowska / slo

Dlaczego ludzie obawiają się wizyty u psychoterapeuty? Dlaczego boją się wejść w progi poradni, poprosić o pomoc, rozmowę? Sami i ich rodziny wolą przez lata zmagać się z problemami, na które - jak im się wydaje - nie mają już żadnego wpływu, niż udać się tam, gdzie często mogliby znaleźć rozwiązanie, kierunek, cel.

Ludzie wciąż boją się wszystkiego, co ma w nazwie słowo "psycholog". A jeszcze bardziej, panicznie wprost boją się psychiatry. Wydaje się im, że jak już do niego zajdą i się zarejestrują, oznacza to, że są wariatami. Psychiatra = wariat. Psycholog = niezdara, która nie radzi sobie z życiem. Taki jest mit, stereotyp, który funkcjonuje w społeczeństwie. Czym mniejsza społeczność, tym groźniejszy stereotyp. Tylko należy się zastanowić, czy takie myślenie, takie opinie nie przekreślają komuś szansy na lepsze życie, radość, a może nawet na wyzdrowienie.

Stany depresyjne, agresja, anoreksja, bulimia, zaburzenia nerwicowe, lęki, strach przed życiem i codziennością... nieradzenie sobie z poważnymi problemami, strata kogoś bliskiego, śmierć, kalectwo, ciężka choroba - czy to są zawsze zwyczajne rzeczy, z którymi człowiek musi radzić sobie sam? A jeśli nie potrafi? Albo potrafi niezbyt umiejętnie? Jeśli robi, co może, a i tak myśli, że tylko śmierć mogłaby go wyzwolić z tej rozpaczy - to co wtedy? Czy ocenimy go i powiemy, że przecież każdy przeżywa podobne sytuacje i jakoś żyje? No tak, jakoś. Ale jak? Może też ukryty przed światem i ludźmi w swojej samotności, a może pochylony nad butelką w barze czy przed sklepem, a może nikt go nie widzi, bo pije w samotności swoich czterech ścian. I może nawet temu komuś przyszło do głowy, aby pójść po pomoc do kogoś obcego, ale zaraz przeraził się tej myśli, uznając, że jeśli sam sobie nie pomoże, to nie pomoże mu nikt. To nieprawda. Widziałam to na własne oczy. Widzę codziennie.

DEON.PL POLECA

Przychodzi taki moment w życiu niejednego człowieka, że sam sobie już nie poradzi, ale wtedy może zabraknąć mu odwagi do działania - i musi znaleźć kogoś, kto mu jej doda, a nie ją odbierze. Wystrzegajmy się stereotypów, bo niejedną osobę mogą pozbawić odwagi do czegokolwiek i tym samym przekreślić szansę na życie.

* * *

Mam na imię D. Jestem alkoholikiem, mam 31 lat. Swoją historię z alkoholem rozpocząłem w szkole średniej. Wtedy, nie mając jeszcze zatrutego organizmu, nie umiałem wypić zbyt dużo, a jak już tak się zdarzyło, to skutki były katastrofalne. Dostawałem zawrotów głowy, wymiotowałem. Na następny dzień nie potrafiłem spojrzeć na alkohol, a czasami do południa nie wstawałem z łóżka.

Gdy skończyłem szkołę średnią, poszedłem pracować do rodzinnej firmy, która zajmuje się dystrybucją alkoholu. Zacząłem pracować z ludźmi starszymi ode mnie i pijącymi alkohol prawie codziennie, a do tego miałem bardzo łatwy dostęp do alkoholu. Od tego czasu zacząłem pić prawie codziennie, a w weekendy się po prostu upijałem. Zacząłem klinować w niedzielę  rano. Starałem się  wyjść  z domu pod obojętnie jakim pretekstem, że idę do kościoła, do którego nigdy wcześniej nie chodziłem, byle tylko mieć powód do wyjścia z domu. Sięgałem po coraz mocniejsze alkohole.

Sam szukałem okazji do picia, a przy próbach odrzucenia alkoholu zalewały mnie poty, miałem problemy ze snem i koncentracją, czułem drżenie ciała, rąk, na imprezach urywał mi się film. Straciłem prawo jazdy za prowadzenie samochodu po pijanemu. Z żoną relacje były coraz gorsze, z dziećmi i rodziną też. Zaniedbywałem swój wygląd zewnętrzny i obowiązki w pracy.

Rodzina coraz bardziej naciskała na zaprzestanie picia i na leczenie. Byłem tym oburzony. Jak mogli mi tak mówić, nigdzie nie pójdę, sami idźcie się leczyć. Ale postanowiłem wtedy sam spróbować z tym walczyć, bo samotnie i po głębokich przemyśleniach, przy coraz gorszej sytuacji w domu, stwierdziłem, że mają część racji i rzeczywiście dzieje się ze mną coś niedobrego. Ale moje starania były bezskuteczne. Raz wytrzymałem kilka dni, raz jeden. Nie dotrzymywałem obietnic, przy pierwszej lepszej okazji nie potrafiłem odmówić, a nawet zacząłem pić potajemnie.

I wówczas postanowiłem przyznać się do wszystkiego i porozmawiać z najbliższą rodziną. Strasznie się wstydziłem. Po tej rozmowie trafiłem na leczenie do ośrodka odwykowego w Gorzycach. Dopiero gdy wyszedłem z terapii, zauważyłem, że jestem zupełnie innym człowiekiem. Dopiero wtedy dostrzegłem, ile jest pracy i obowiązków w domu, z którymi wcześniej radziła sobie tylko moja kochana żona. Wtedy szczególnie doceniłem jej wieloletnią wyrozumiałość wobec mnie. Zauważyłem także, ile jest obowiązków w firmie, które tak często odkładałem.

Po terapii wspierałem się też grupą terapeutyczną. Bardzo mi pomogli naprawić życie rodzinne. Bez nich nie dałbym rady. W firmie szedłem jak burza. Awans za awansem. W pół roku stałem się szefem sprzedaży. Ale pierwszym moim błędem była rezygnacja z grupy terapeutycznej. Poczułem się pewnie, pomyślałem, że już nie muszę chodzić, że sam sobie poradzę.  I to mnie zgubiło...

Po ośmiu miesiącach abstynencji wybrałem się z rodziną i znajomymi na wczasy i tam się zaczęło. Mój powrót do picia wyglądał najpierw niewinnie: jedno piwko to przecież nic. Nic mi nie będzie - myślałem. Ale za kilka dni było już ich kilka. Po powrocie do domu piłem już regularnie i sto razy szybciej niż kiedyś. Cieszyłem się tym, że nie odczuwałem żadnych dolegliwości na skutek picia.

Do tego na raka zmarł mój Tata. Wspaniały człowiek. Załamałem się wtedy... od czasu pogrzebu piłem wódkę codziennie. Nie upijałem się, ale wróciłem do początków sprzed leczenia. Wtedy postanowiłem podjąć terapię po raz drugi i ostatni.

* * *

Zapytałam pacjentów, czym jest dla nich owo dno, moment krytyczny, którego nie można już lekceważyć. Prosiłam, żeby napisali, co to dno dla nich oznacza. I napisali. Ludzie z różnym wykształceniem, z różnych środowisk, z różną przeszłością. Ale jednakowo boleśnie doświadczeni chorobą alkoholową i jej skutkami w życiu osobistym.

* * *

Moje dno osiągnąłem wówczas, gdy zasypiałem z butelką pod poduszką. Bałem się odstawić picie, ponieważ pojawiała się u mnie choroba nocy. Były to zwidy, dźwięki i omamy, które ustępowały, kiedy na dworze robiło się widno. Relacje w rodzinie przestały istnieć. Pojawiły się u mnie myśli samobójcze.

Gdy stwierdziłem, że to już jest moje dno, zacząłem poważnie myśleć, a później trzeźwieć w grupach terapeutycznych. Osiągnięcie mojego dna było sygnałem do powrotu, odbicia się na drogę trzeźwienia.

* * *

Dla mnie dnem jest mój ciągły strach. Kiedyś taki nie byłem. Dziś tylko się boję. Najpierw tego, że będę już pił zawsze, potem tego, że nie uda mi się przestać i odwyk nic nie pomoże. Teraz tego, że trzeźwość może być zbyt piękna, aby była  prawdziwa, że ja  nie wiem, czym jest prawdziwe życie. jestem jednym wielkim lękiem. Jak można tak żyć? To musi się zmienić. I wiem, że to wszystko przez picie. Przez to stałem się jak liść na wietrze, nie mogę dać nikomu oparcia.

* * *

Dno to ja, gdy piję. Po co się rozglądać i szukać go obok, jak sam mogę spojrzeć na siebie. Nieogolony, z martwymi oczami, wyschniętymi ustami, brudnymi włosami, opuchnięty, o obwisłych policzkach - jak żul spod sklepu o szóstej rano. a dzieci pamiętają mnie może jeszcze innego. Może. I dla tego MOŻE tu przyszedłem.

* * *

A ja chciałbym już umrzeć trzeźwy. Wiem, że niewiele mi zostało. Mam zniszczoną wątrobę i trzustkę. Na kilometr widać, że jestem wrak. To przez wódę. Zbyt ją ukochałem. Teraz płacę za tę miłość. Powiedzieli, że jest potężna jak śmierć... tak, to prawda. To był mój pakt z diabłem. Przegrałem na nim. Ale łudziłem się, że mnie to nie spotka. Żyłem jak śmieć. Nie chcę tak umrzeć. Nie chcę, by jeszcze ci, co zostali, cieszyli się z mojego odejścia. Może ktoś po mnie zatęskni...

* * *

Dla mnie osiągnąć dno to nie mieć pracy, stracić rodzinę, nie mieć domu. To chodzić jak żebrak - brudny i spać na dworcach.

* * *

Dno oznacza dla mnie, że jestem czymś bezwartościowym, spadłem na dno, czyli jestem zerem. Głównym powodem jest alkohol.

***

Osiągnąć dno to pić do upadłego, spać w rowie, nie mieć domu i mieć problemy rodzinne.

* * *

Osoba, która straciła niemal wszystko: rodzinę, pracę, poparcie wśród bliskich. Osoba, która wysprzedaje z domu na alkohol rzeczy, które posiadała: np. sprzęt elektroniczny, meble czy rzeczy posiadające jakąkolwiek wartość.

* * *

Dla mnie dno to całkowita destrukcja mojej osobowości i mojego otoczenia spowodowana moim brakiem szacunku do samego siebie i własnego życia, co przełożyło się na kontakty z otoczeniem, czyli całkowity ich zanik. Upadek był  tak mocny i bolesny, że jakakolwiek pozytywna reakcja z mojej strony była bez sensu i przeznaczenia, czyli popadłem w depresję. Straciłem sens życia.

Moim osobistym dnem jest niewyciągnięcie wniosków z pierwszej terapii, pomimo iż dostałem wskazówki, rady oraz przepracowałem cały materiał uczciwie. I znalazłem się tutaj ponownie. To jest moje osobiste dno.
Dno to upaść i nie umieć się podnieść...

Więcej w książce: Życie po piciu - Katarzyna Bosowska

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dno to upaść i nie umieć się podnieść
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.