Warto czasem nie zdążyć, żeby zrozumieć...
Spacerował po peronie coraz bardziej miarowym krokiem. Był już spokojniejszy. Zdołał zdystansować się do wydarzeń sprzed pół godziny, gdyż zrozumiał, dlaczego do nich doszło. Nawet nie czuł już w sercu niechęci. Jeszcze raz przywołał w pamięci przebieg kolejnych wydarzeń.
Tego dnia rano wyruszył w długą podróż. Miał przed sobą trzy przesiadki, a na ostatnią stację o wyznaczonej godzinie miał po niego wyjechać samochodem przyjaciel i razem mieli pokonać ostatnie sto kilometrów.
Po kilku godzinach jazdy wysiadł z pociągu. Okazało się, że jego następny pociąg jest spóźniony. W informacji uspokojono go, że nie straci przez to połączenia z kolejnym pociągiem, gdyż te dwa pociągi były ze sobą skomunikowane (jeden musiał czekać na przyjazd drugiego).
Gdy spóźniony pociąg nadjechał, wsiadł do niego i znalazł sobie miejsce w pierwszym składzie, niedaleko kabiny maszynisty. Ten etap podróży miał trwać najkrócej, jednak właśnie w tym pociągu zmorzył go sen. Kiedy się przebudził, okazało się, że jest jedynym pasażerem w całym składzie. Błyskawicznie oprzytomniał. Zobaczył, że jest na stacji docelowej, a pociąg powoli rusza - pewnie by zjechać na bocznicę. Pobiegł szybko w stronę maszynisty. Na szczęście drzwi do jego kabiny były otwarte. Podróżny błagalnym tonem prosił, by maszynista zatrzymał nie rozpędzony jeszcze pociąg. Byli jeszcze na wysokości peronu. Maszynista przez dłuższą chwilę nie odpowiadał. Spóźniony pasażer tłumaczył więc, że ma przed sobą długą trasę, a jeśli teraz nie wysiądzie, to ucieknie mu następny pociąg. Dopiero gdy peron zniknął im z oczu, maszynista odpowiedział, że nie może się zatrzymać, bo opuścili już peron... Głośno wyraził też swoje zdziwienie, jak można było nie zauważyć, że wszyscy wysiedli. Nieszczęśnik jeszcze próbował nakłaniać maszynistę do zatrzymania pociągu, ale ten odparł krótko: A cóż ja panu poradzę?!, przy czym w jego głosie wyczuć można było nutę pogardy, a jednocześnie pewnego zadowolenia.
Wysadzony na odludziu pasażer próbował biec w stronę majaczącej w oddali stacji po drewnianych podkładach, to znowu po kamieniach i śliskich trawach. Często się potykał. Dwa razy musiał odsuwać się od torów, by przepuścić przejeżdżające pociągi. Ten drugi był jego pociągiem...
Gdy pełen rezygnacji, ale jeszcze bardziej złości, dotarł na stację, dowiedział się, że następny pociąg będzie miał za dwie godziny. Kilkakrotnie telefonował do swojego przyjaciela, ale już go nie zastał. Pewnie ów jechał już na wyznaczone miejsce spotkania. Mniejsza z tym, czy będzie na niego czekał; gorzej, że będzie się martwił i snuł domysły, co się mogło stać...
Pogodziwszy się z faktem, że w żaden sposób nie jest w stanie uratować sytuacji, wrócił myślami do niedawnego zdarzenia. Zastanawiał się, dlaczego maszynista nie wykazał ani odrobiny dobrej woli. Niby nie miał obowiązku, ale czy kontakty międzyludzkie sprowadzają się jedynie do tego, co nakazane? Zresztą, czy już w naturę nie jest wpisany obowiązek wspierania bliźnich na tyle, na ile jest to w mocy człowieka?
Jego rozważania przeniosły się z wolna w sferę ogólniejszą. Myślał teraz o ludziach, którym powierzona została jakakolwiek władza. Na maszyniście spoczywała duża odpowiedzialność. Jego podstawowym zadaniem było bezpieczne przewożenie pasażerów. Można powiedzieć, że w jego rękach było życie ludzkie. Oprócz tego - jak się okazało - w nieprzewidzianych sytuacjach mógł pomóc lub zaszkodzić - a przynajmniej "nie pomóc" - pasażerowi. Tego dnia miał szansę, by pokazać, jak wykorzystuje swoje stanowisko. Przez moment w jego rękach była najbliższa przyszłość jednego z pasażerów i jego znajomego. Zdecydował się nie pomóc, lecz maksymalnie zaszkodzić. Minąwszy peron, zatrzymał bowiem pociąg dopiero daleko za innymi stojącymi na bocznicach składami. Nie przepuścił też okazji, by zadrwić sobie ze swojej ofiary. Ale dlaczego?
Przypomniał sobie, że nie po raz pierwszy zetknął się z podobnym zachowaniem. Tę samą minę miały niektóre urzędniczki, dziwiące się, że nie zawsze rozumiał formularze.
Z czasem przypominał sobie coraz liczniejszą grupę ludzi - piastujących najrozmaitsze stanowiska - których podobieństwo teraz stało się dla niego bardzo wyraźne. Spośród innych - życzliwych i kompetentnych osób, pełniących identyczne funkcje - wyróżnia ich to, że potrzebują wciąż udowadniać, jak wielka jest ich władza. W każdej dziedzinie, w której cokolwiek od nich zależy, podkreślają swoje znaczenie przez to, że swoimi decyzjami starają się dokuczyć jak największej ilości ludzi. Iluż osobom utrudnili życie, by pozostałe nie ośmieliły się ignorować ich władzy. Wierzą, że im bardziej ludzie będą się ich bać, tym większa i trwalsza będzie ich władza. Tyle że podróżny wcale się nie bał...
Teraz, gdy uświadomił sobie, na czym polegała cała sprawa, nawet współczuł biedakowi. W jakiej iluzji żyje ów człowiek, skoro nie widzi własnej śmieszności. Jakże łatwo przekłuć nadmuchany balon jego "potęgi", by wypuścić z niego powietrze... Człowiek ten zapomniał, że nad nim - oprócz kilku czy kilkunastu przełożonych w jego branży - jest Ten, który stworzył świat i jest jego jedynym Prawodawcą. Czy nie jest śmiesznym pył, który pretenduje do decydowania o losie innych pyłków, zapominając o tym, że jego władzę ukrócić może najlżejszy podmuch wiatru? A jednocześnie jak piękny jest pył, który poddaje się Bożemu wiatrowi i który wpisuje się w upragniony przez Boga obraz świata.
Tylko ta ziemska władza nosi znamiona prawdy, która wpisana jest w Boży plan zbawienia świata, która przyczynia się do zaprowadzania w świecie Bożego porządku. Każdy przejaw ludzkiej władzy, którego nie cechuje służba, jest nadużyciem. Ten, kto chce tworzyć własne prawa, wyłamując się spod prawa miłości - skazuje się na ciemność, strach i iluzję. Staje się królem wymyślonego przez siebie królestwa, które nabiera realnego wymiaru jedynie przez element ludzkiego cierpienia.
Czuł, że prawda, której dotknął, istnieje realnie i że obowiązuje ona wszystkich, nawet tych, którzy nie widzą już nad sobą żadnych ludzkich przełożonych, a przynajmniej niewielu. Im pewnie najłatwiej jest zachłysnąć się władzą. Pomagają im w tym podwładni, którzy pochlebstwami, nie stawaniem w obronie sprawiedliwości, a nawet przytakiwaniem jawnej nieprawdzie sprawiają, że w ludziach nieodpornych na władzę rodzą się monstra. Utwierdzają się oni w przekonaniu, że wszystko im wolno, i zaczynają wierzyć w to, że obowiązującym kodeksem zachowania jest ten, który sami spontanicznie tworzą. Z tego powodu przyznają sobie prawo do okazywania swego niezadowolenia, a nawet karania osoby, która nie zrealizowała ich wyraźnie zasygnalizowanych oczekiwań - choćby nie były one związane bezpośrednio z zakresem obowiązków.
W pewnym momencie podróżny potknął się o wystającą płytę. Syknął z bólu. Może dzięki temu uświadomił sobie jeszcze jeden aspekt sprawy. Zrozumiał, że niektórzy z podwładnych włączają się w budowanie czyjejś iluzorycznej władzy nie dla zrealizowania przy okazji swoich ambicji czy z tchórzostwa, ale obawiając się realnie grożących im trudności, utraty pracy, zszargania imienia czy - w skrajnych przypadkach - utraty życia. Czy nie dlatego niektórzy spośród pierwszych chrześcijan oddawali hołd obcym bogom, podczas gdy inni szli na męczeńską śmierć?
Znów się nieco zagalopował w swoich rozważaniach. Czy jednak dla chrześcijanina faktycznie każdy wybór między dobrem a złem nie sprowadza się do wyboru życia lub śmierci? Tak, czasem trzeba wybrać ziemskie trudności i cierpienia, by ocalić życie swej duszy.
Warto było nie zdążyć na pociąg, żeby to zrozumieć. A jego przyjaciel?... Czy nie w takich sytuacjach sprawdza się przyjaźń?
Skomentuj artykuł