Jaka "powinna być" katoliczka?
Katoliczka często chce być kobietą pełną pokoju i wdzięku. Chce być cierpliwa, uczynna, dobra. Czy to źle? Oczywiście, że nie. Jest tylko jeden problem - pisze Maja Moller.
Mama, tata, lala - w ten sposób zaczynamy. Pierwsze słowa są proste, ale też bardzo konkretne. A ja, choć z dziecięcym gaworzeniem miałam sporo do czynienia, dopiero dzisiaj zauważyłam, że nasza komunikacja zaczyna się od rzeczowników. Dopiero potem pojawiają się inne części mowy, zwłaszcza te "silne", jak "nie" i "daj". W przedziwny sposób, choć zasób naszego słownictwa nieustannie się powiększa, w pewnym momencie przynajmniej część z nas potrafi utknąć w krainie przymiotników.
Jaki, jakie, jaka… jaka jestem? To pytanie, które zdajemy zarówno innym, jak i własnemu odbiciu w lustrze.
Katoliczka często chce być kobietą pełną pokoju i wdzięku. Chce być cierpliwa, uczynna, dobra. Jej dobroć ma być zauważalna we wszystkich rolach, jakie pełni w życiu - chce być dobrą żoną, mamą, pracownikiem, studentką. Dobrą katoliczką. Czy to źle? Oczywiście, że nie. To piękne pragnienia, potrzebne tak samo, jak definiowanie siebie, czyli poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: "jaka jestem".
Jest tylko jeden problem. I może on Ciebie nie dotyczy, może te zmagania są Ci obce, ale wiele z nas niesie na plecach bagaż wypchany całą listą pięknych i pobożnych przymiotników. To niekiedy ciężar, który przekracza nasze siły i zabiera radość życia. Dorzucamy sobie w dodatku do niego: "stanę się lepszą żoną w dwa tygodnie" albo "wypracuję w sobie cierpliwość w czasie Wielkiego Postu". I napiszę to po raz kolejny - to piękne pragnienia. Pragnienia, które warto realizować, o ile nie zapominamy o najważniejszym.
Dziecięca intuicja jest bezbłędna. Liczy się najpierw "mama", "tata", "lala". Liczy się "ja". A "ja" to coś więcej niż spis wad i zalet. Moje serce to nie lista przymiotników, z których część powinno się za wszelką cenę wykreślić (bo przecież nie mogę być niecierpliwa albo złośliwa), a inne na siłę dopisać. To, kim jestem, określa moje pochodzenie. Jestem Bożym dzieckiem. Jestem Bożą córką. Jestem kochana bezwarunkowo, nawet w tych momentach, gdy sama siebie nie potrafię kochać, bo wydaję się sobie wciąż zbyt mało doskonała. "Pracować nad sobą" (celowo w cudzysłowie) mogę tylko wtedy, gdy moim celem nie będzie efekt w postaci "nowej, idealnej kobiety", ale pragnienie bycia jak mój Tata. Jedyny idealny, nieskończenie dobry, zawsze cierpliwy. Jeśli to na Niego będę patrzeć w moich staraniach, żadna porażka nie będzie końcem świata i żaden upadek mnie nie zniszczy. Bo to, KIM JESTEM, jest niezmienne, niezależnie od tego JAKA JESTEM.
Ja też chcę być cierpliwa, uprzejma i pełna pokoju. Wiem jednak, że gdy zaciskam zęby, przykręcam sobie śrubę i mruczę pod nosem: "jak to, ja nie dam rady?" to zazwyczaj źle się to kończy. Jeśli czujesz się czasem podobnie, a masz pokusy, by próbować zmieniać się w "doskonalszą siebie" jak za pstryknięciem palcami, wróć do podstaw. Zacznij od dziecięcego "gugu", "dada", "lala". Albo jeszcze lepiej - zacznij od "Tata". I powtarzaj to tak długo, aż uwierzysz, że dla Niego jesteś ósmym cudem świata. Że kocha Cię niezależnie od wszystkiego. I że chce dla Ciebie tego, co najlepsze - więc kiedyś będziesz cierpliwa, uprzejma, pełna pokoju i wdzięku. Ale niech to On do tego prowadzi. I niech On nadaje tempo tej wędrówce.
Wpis ukazał się pierwotnie na blogu chrześcijańska mama >>
Skomentuj artykuł