Tak umierał Marcin - mój syn
Musiałam zapanować nad moim rozdygotanym sercem, nad łzami, które cisnęły mi się do oczu. Wciąż powtarzałam w myślach: "Boże, Boże!" - pisze Beata Kanik.
Kiedyś pewien znajomy ksiądz powiedział mi: "Szczytem matczynej miłości jest umieć modlić się o szybką i spokojną śmierć swojego dziecka, kiedy widok wyniszczonego chorobą człowieka podłączanego do szpitalnego sprzętu dowodzi, że śmierć będzie dla niego wyzwoleniem i wybawieniem".
Nie zapomniałam o tym. Zadzwoniłam do księdza i do kilku naszych przyjaciół, którzy wspierali nas, jak potrafili, i poprosiłam ich, by modlili się o to, aby mój syn następnego dnia mógł spokojnie odejść. Coś mi mówiło, że to będzie najlepszy dzień na tę wyprawę. Sama też żarliwie modliłam się w tej intencji. "Boże!, tylko Ty wiesz, jak bardzo trudna jest taka modlitwa, ale na pewno ma wielką moc, bo wypływa z serca matki. A matka dla swojego dziecka pragnie tylko tego, co najlepsze".
Około 19.00 pojechałyśmy z bratową mojego męża do szpitala, a mąż z rodziną wrócili do domu. Nie byłam przy Marcinie najwyżej pięć godzin, ale przez ten czas mój syn bardzo się zmienił. Musiałam oswoić się z jego wyglądem, zapanować nad moim rozdygotanym sercem, nad łzami, które cisnęły mi się do oczu. Wciąż powtarzałam w myślach: "Boże! Boże! Boże!".
I po raz kolejny On mnie nie zawiódł. Na moje ciało spłynęła fala spokoju i już było dobrze, znów byłam opanowana. Z uśmiechem na ustach podeszłam do łóżka Marcina. Za każdym razem starałam się go wesoło witać, teraz też powiedziałam: "Witaj, Marcinku, słoneczko moje! Co słychać? Stęskniłam się za tobą". Marcin nieporadnie się uśmiechnął.
Syn bardzo kaszlał, odpluwał dużo wydzieliny, więc przez cały czas trzeba było oczyszczać mu usta i podawać miskę. Nadal miał na tyle siły, by z moją pomocą co jakiś czas usiąść na łóżku i chociaż na parę minut zmienić pozycję. Sonda włożona przez nos do żołądka utrudniała mu mówienie i połykanie. Bardzo chciało mu się pić, ale z tym też sobie nie radził.
W pewnym momencie zapytał: "Mamusiu, jak chcesz się napić, to jak to robisz: wciągasz powietrze czy wypuszczasz?". Tak mnie zaskoczył, że zupełnie odebrało mi mowę. Zebrałam się jednak w sobie i powiedziałam: "Marcinku, weź przez rurkę łyczek wody, potrzymaj chwilę w buzi, a potem próbuj powoli połykać". Syn, patrząc na mnie z ufnością, zrobił dokładnie tak, jak mu doradziłam. Udało się, połknął!
Boże, jakie to straszne! Zdrowi ludzie mają bardzo śmiałe pragnienia, które trudno spełnić, a mój śmiertelnie chory syn marzył jedynie o tym, by się napić, i ja nie mogłam tego marzenia spełnić. Byłam bezradna. Nie mogłam zaspokoić pragnienia mojego syna, a przecież zrobiłabym dla niego wszystko. Kolejny raz rozpacz i bezsilność mnie przytłaczały, ale musiałam sobie z nimi poradzić - dla niego, dla mojego syna (...).
Zaczęła się nasza droga na Golgotę. Wiedziałam, że muszę ją przejść razem z synem, miałam tylko nadzieję, że dla Marcina nie będzie ona zbyt bolesna. Lekarka powiedziała nam, że mimo iż Marcin nie może mówić, to wszystko słyszy i wie, co dzieje się wokół niego. Tak rzeczywiście było, bo reagował na jej głośniejsze słowa, a kiedy prosiła, aby na nią popatrzył, otwierał oczy.
Jedna z pielęgniarek zauważyła, że człowiek, który umiera, ma puste, zgaszone spojrzenie. Ale oczy Marcina były ciągle błyszczące, patrzył na mnie z miłością, a z wewnętrznych kącików oczu płynęły mu łzy. Nigdy nie dowiem się, czy były to łzy szczęścia spowodowane tym, że wreszcie, po tak długim cierpieniu, uwalnia się od wszystkiego złego, czy łzy żalu, bo musiał rozstać się z tymi, których kochał.
Marcin był spokojny, cichutki. Kiedy zapytałam, czy coś go boli, zaprzeczył ruchem głowy. Siedziałam przy łóżku i głaskałam go po rękach i nogach, które od stóp po kolana były chłodniejsze niż reszta ciała. Powoli ustawało krążenie krwi.
Nie ma słów na opisanie tego, co wtedy czułam. Usilnie wmawiałam sobie, że czasem trzeba zostawić wszystko Panu Bogu, pogodzić się z Jego decyzją. Tylko ja wiem, ile potrzeba odwagi i ufności, aby w tym przekonaniu wytrwać. Najważniejsze było to, że nasz syn nie cierpiał, medycyna w tej dziedzinie zrobiła już bardzo duże postępy. Istnieją leki, dzięki którym człowiek może odejść bez bólu.
Znalazłam jeszcze siłę na to, by wyjść na chwilkę na korytarz, zadzwonić do znajomych księży i poprosić ich, aby modlili się o szybką i spokojną śmierć dla mojego syna. Zawiadomiłam też kilku przyjaciół, którzy nigdy nie zostawili mnie samej, i poprosiłam ich o to samo.
Dochodziła 18.00. To były najdłuższe godziny w moim życiu. Nic nie czułam, niczego nie widziałam i nie słyszałam. Dla mnie ważny był tylko ten kruchy, wyniszczony chorobą człowiek, leżący na szpitalnym łóżku, podłączony do aparatury, która pomagała mu bez bólu i strachu wydać ostatnie tchnienie.
Tak bardzo chciałam schować syna w swoich matczynych ramionach, chciałam uchronić go przed tym, co nadchodzi. Ale nie mogłam przyjąć tego na siebie. Synku! Wybacz mi, że nie mogłam ci pomóc.
Nadal byłam bardzo spokojna, z moich oczu nie wypłynęła ani jedna łza. Tuliłam twarz mojego dziecka do swojej piersi, całowałam jego łysą głowę. Marcin coraz bardziej oddalał się od nas. Oby nigdy nie zabrakło nam czasu na to, byśmy mogli okazać swoim najbliższym, jak bardzo ich kochamy, jak są dla nas ważni.
W pewnej chwili odniosłam wrażenie, że nasz syn na coś czeka. Jakby coś lub ktoś nie pozwalał mu odejść. Przyłożyłam usta do jego ucha i szepnęłam: "Idź, kochanie, nie bój się tej drogi, my tutaj bardzo cię kochamy, ale tam otwiera ci już drzwi Ktoś, kto kocha cię stokroć bardziej od nas. Idź z Bogiem. Nie bój się. Kiedyś do ciebie dołączę, a ty wyjdziesz mi na spotkanie. Proszę, posłuchaj mnie i odejdź w spokoju".
Po tych słowach syn otworzył oczy. Patrzył w jeden punkt w nogach łóżka. Jego twarz złagodniała, wyglądał, jakby się uśmiechał. Zaczerpnął powietrza i po raz ostatni je wypuścił.
BYŁA SOBOTA, 26 LISTOPADA, GODZINA 19.15. WYKONAŁO SIĘ.
NASZ SYN PRZEKROCZYŁ GRANICĘ ŻYCIA I ŚMIERCI.
Maryjo, najukochańsza Matko, przekazuję dziś Tobie mój najcenniejszy skarb: w Twoje ręce oddaję ducha syna mego, a Ty go kochaj, piastuj i chroń. Amen.
Fragment pochodzi z książki Beaty Kanik "Czuwałam przy uchylonym oknie"
Skomentuj artykuł