Żeby przyjąć krzyż, trzeba go najpierw zobaczyć
W naszej przesyconej kultem szczęścia i dobrobytu codzienności najchętniej wyrugowalibyśmy z horyzontu życia wszelkie niedostatki i niedomagania. Jeśli jednak nie będziemy ich widzieć, ogołocimy się z szansy na prawdziwe i dobre prze-Życie.
Ostatnio często wraca do mnie myśl, że chrześcijaństwo to życie w nieustannym poczuciu porażki. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam te słowa od mojego spowiednika, wszystko się we mnie buntowało. Dziś czuję głęboką wdzięczność, że z uporem maniaka mi je przez wiele miesięcy powtarzał. W końcu dotarło do mnie, że to stwierdzenie nie jest wyrazem życiowego pesymizmu, tylko akceptacji życia jako takiego - z całą prawdą o jego różnorodności, wyzwaniach i trudnościach. Tak, rzeczywiście mamy na świat patrzeć w perspektywie Nieba, ale to nasze spojrzenie powinno jednocześnie przechodzić przez pryzmat Krzyża. Po jakimś czasie (zazwyczaj dłuższym niż krótszym) dochodzi się do przekonania, że w tym sposobie oglądu rzeczywistości nie ma sprzeczności, tylko… pełnia. Taka pełnia, która tu i teraz niesie pokój. Wielki Post jest szansą, by tego doświadczyć.
Ręka w górę, kto lubi porażki. Tych, którzy podnieśli ręce, bo pomyśleli z satysfakcją o niepowodzeniach nielubianego kolegi z pracy albo o zdanym tylko na "dostatecznie" egzaminie klasowego kujona, proszę o opuszczenie dłoni. Chodzi mi o własne, osobiste porażki. A jak tam z cierpieniem? Albo z ograniczeniami? Jak się czujemy z tym, że czegoś nie potrafimy? Jakaś szansa przeszła nam koło nosa? Na coś jesteśmy za młodzi? Albo przeciwnie - za starzy? To, że jako ludzie nie lubimy doświadczać tych wszystkich stanów i robimy wszystko, by ich uniknąć, jest oczywiście zdrowe i naturalne (Pan Jezus też tak miał). Nie zmienia to jednak faktu, że błędy, straty i trudności spotykają każdego. Każdego. Tylko w naszej przesyconej kultem szczęścia i dobrobytu codzienności najchętniej wyrugowalibyśmy z horyzontu życia wszelkie niedostatki i niedomagania. Jeśli jednak nie będziemy ich widzieć, ogołocimy się z szansy na prawdziwe i dobre prze-Życie.
Jako mama często łapię się na uleganiu pokusie ułatwiania własnym dzieciom życia. Nie dalej jak wczoraj zauważyłam, że - byle tylko uniknąć kolejnej walki z kolejnym potomkiem na pokładzie w nierównej bitwie o parowanie skarpetek - sama posprzątałam ciuchy naszego siedmiolatka. Przy okazji wyniosłam sześć brudnych kubków z pokoju, gdzie młodzież się uczy (pozdrawiam rodziców nastolatków), ochoczo potwierdziłam, że przegranie trzy razy etiudy na skrzypce w zupełności wystarczy (a wystarczy co najwyżej do tego, żeby matkę utwierdzić, że nauka na instrumentach smyczkowych pogłębia rodzicielskie deficyty cierpliwości w trybie ekspresowym, a nie, by daną partię opanować na sensowym poziomie), a na finał przymknęłam oko, gdy nasz dwulatek dobrał się do kakao w proszku, mimo iż "słodka środa" dopiero przed nami. W tej perspektywie moje rodzicielstwo to pasmo porażek. Mierzi mnie i boli też wiele innych rzeczy. Ot, na przykład gdy nie jestem wystarczająco mądra, by odpowiedzieć na jakieś pytania, albo nie umiem poradzić sobie z zawodowym wyzwaniem czy zaakceptować, że nie stać mnie na nową kuchnię. Wszystkie te porażki, niedostatki, ograniczenia - mojej cierpliwości, czasu, łagodności, umiejętności itd. itp. - są jednak pewną prawdą o mnie i moim życiu. Przyjęcie jej i zaakceptowanie pozwala mi COŚ konkretnego w sobie zaobserwować, nazwać i przyjąć. Po co? Ano, żeby się z tym CZYMŚ zmierzyć. Tak po chrześcijańsku. Wziąć krzyż na ramiona i ruszyć w drogę.
Wielki Post zaczyna się już za nieco ponad tydzień (spokojnie, nic nie przegapiliście, niech was nie zmylą zajączki i baranki w sklepach). Może w tym roku warto poświęcić trochę czasu, zatrzymać się u progu Środy Popielcowej i na spokojnie, a może z czyjąś pomocą, ponazywać to, co nas uwiera w codzienności i w naszym życiu. Zobaczyć to, określić, posiedzieć w tym niekomfortowym towarzystwie, nie po to, by się w tym babrać, tylko by sprawdzić, czy przypadkiem nie żyję jakimiś iluzjami. Może zamiast uciekać od porażek, bólów, głodów i tęsknot, wszelkich niedomagań i ograniczeń - przyjąć zaproszenie Kościoła i wejść w nie razem ze wspólnotą, prosząc Ducha Świętego: "Daj mi swój wzrok, Twoje światło, by zobaczyć, gdzie są te miejsca we mnie, w mojej codzienności, które bardzo potrzebują Twojej łaski i pomocy, gdzie sobie nie radzę, ale nie chcę się już okłamywać, że daję radę". Życie w poczuciu ciągłej porażki może być piękne, twórcze i błogosławione. Wszystko jest kwestią tego, od kogo uczymy się patrzenia.
Skomentuj artykuł