Czy wychowanie dzieci zawsze było takie trudne?
Wychowanie dzieci stało się wyzwaniem. Zastanawiam się, czy to zawsze było takie trudne, czy może my, rodzice millenialsi, jesteśmy mniej ogarnięci od naszych własnych rodziców? Wychodzi mi, że nie dość, że my sami jesteśmy zupełnie inni, to jeszcze diametralnie zmieniły się okoliczności. I to jest wyzwanie, że hej.
Pokolenie naszych rodziców wychowywało nas w duchu mimo wszystko wspólnych wartości; jak wzniośle to nie brzmi, chodzi po prostu o to, że społeczeństwo było o wiele bardziej jednorodne i istniało w nim o wiele mniej stylów wychowawczych. Dzieci były wychowywane do posłuszeństwa, bo komunistyczny system miażdżył i prześladował nieposłusznych, więc w grze o przetrwanie liczyła się bardzo ta umiejętność. Ważną wartością była tak zwana grzeczność, czyli umiejętność spełniania oczekiwań społeczeństwa, a dokładnie – jego dorosłej części. Kluczowy w wychowaniu był też szacunek do starszych, troska o porządek (tak, podnoszenie papierków z ulicy, by je wyrzucić do kosza, też), pewnego rodzaju pokora, która nie pozwalała myśleć dziecku o sobie jak o pępku świata. Nie oceniając, czy były to słuszne, czy błędne ścieżki – w tej kwestii naprawdę bardzo, bardzo wiele się zmieniło na przestrzeni jednego pokolenia. Znikła jednorodność i spójność, która była jakimś oparciem dla ojców i mam.
Wychowanie było też zadaniem nie tylko rodziców, ale także dziadków, cioć, wszystkich opiekunów dziecka, którzy często mieszkali pod jednym dachem albo mieli duży udział w tym wymagającym przedsięwzięciu, jakim jest przygotowanie małego człowieka do bycia dorosłym i ogarniętym. Czasem zdarzali się rodzice, którzy mieli zupełnie inne podejście do dzieci i do wychowania, ale byli bardziej ciekawostką i wyjątkiem, niż regułą.
A teraz? Nie dość, że wychowujemy dzieci w bardzo małych wioskach, czasami jednoosobowych, gdy rodzice są samotni, to jeszcze podejść wychowawczych jest jak mrówków: każdy rodzic ma swój pomysł na to, jak kształtować charakter, umiejętności i nawyki swojego dziecka. I pisząc „rodzic” naprawdę mam na myśli pojedynczą osobę, bo podejście mamy i taty może się naprawdę znacząco różnić, nawet jeśli wciąż są małżeństwem i mieszkają pod jednym dachem, a jeszcze bardziej, gdy już nie są razem. Słynne „bezstresowe wychowanie” stawiane w opozycji do tego „klasycznego” i mocno krytykowane odeszło już w dal, a zastąpiło je tak naprawdę… nie wiadomo co. A może wiadomo: totalny indywidualizm.
I ten indywidualizm sprawia, że trudno się dogadać nawet w gronie rodziców równolatków. Nawet najprostsze kryterium – co dziecko może, a czego nie – sprawia mnóstwo kłopotów, gdy dzieciaki mają spędzić czas razem. W związku z tym nigdy nie wiesz, czego się po cudzym dziecku spodziewać: gdy ma zjeść u ciebie obiad, należy najpierw upewnić się, że nie ma alergii na nic, co zamierzasz podać, a potem okazuje się, że także nasze kuchnie całkowicie się różnią i gdy ty pracowicie produkujesz klasyczne mielone, pamiętając, że mało kto z tych, co zaliczyli w życiu przedszkole, oprze się ich urokowi, ono zjadłoby raczej to, co zazwyczaj w domu je, czyli… kebaba. Podobnie jest z rzeczą tak banalną jak zawartość śniadaniówek: gdy ty pakujesz swojemu dziecku po prostu kanapkę z szynką i sałatą, inne dzieci w ramach śniadania przynoszą chipsy, czekoladowe batoniki albo wymyślne słone przekąski. W tym roku na zebraniu klasowym rodziców ustaliliśmy, że dzieci w jednym dniu mogą przynieść do szkoły słodycze: dla jednych tylko w jednym dniu, dla innych aż w jednym. Efekt? Nagle okazało się, że w tym jednym dniu niezbędne w śniadaniówce są… żelki, którymi można zaszpanować i obdzielić najlepszych kolegów.
Oczywiście, każdy może mieć swoje żywieniowe nawyki i ulubione smaki, jednak zdumiewające jest to, że temat tak prosty i łączący jak jedzenie może tak bardzo dzielić. Dawniej fakt, że ktoś je coś innego, był okazją do spróbowania, podzielenia się, poznania czegoś nowego. Teraz to bardziej okazja do wyśmiania albo kategorycznego stwierdzenia „ja takich rzeczy nie jem, jak ty możesz coś takiego jeść”? A gdy w grę wchodzą słodycze, świat nagle zaczyna się kończyć w tempie ekspresowym, bo gdzie spotkają się trzy Polki, tam zdań na temat słodyczy w diecie dziecka jest na starcie przynajmniej sześć.
Gdy się temu przyglądam, wydaje mi się, że nastąpiło pewne straszne w skutkach przesunięcie środka ciężkości dokładnie do pępków dzieci: to one są ośrodkami uwagi i centrami wszechświata. Z jednej strony to naturalne, z drugiej – do tej pory wychowanie polegało na tym, by pozwolić dziecku zrozumieć fakt, że jest ono ważne, ale że nie jest najważniejsze w świecie: że należy mu się szacunek taki, jaki należy się innym ludziom, ale nie największy, i że jego osobiste odczucia nie są miarą dla całej otaczającej dziecko rzeczywistości. Teraz mam nieodparte wrażenie, że to już przeszłość i że ci rodzice, którzy próbują wychowywać swoje dzieci w szacunku i uważności na innych, są rozjeżdżani czołgiem przez efekty działań tych rodziców, którzy uczą dzieci wyłącznie wymagania szacunku i uwagi, ale już nie okazywania ich innym.
Głównym jednak katalizatorem różnic i problemów międzyrodzicielskich (i między dziećmi też) jest temat najbardziej ostatnio naglący – podejście do ekranów. Są rodziny, w których swoje smartfony mają pięciolatki: są takie, w których nie mają ich trzynastolatki. Jednych zszokuje fakt, że szóstoklasista w autokarze na szkolnej wycieczce ogląda na smartfonie „Krzyk”, inni uznają to za najzupełniej normalne. Jedni będą przerażeni tym, że ośmiolatka ma swoje konto na TikToku i publikuje na nim filmiki, na których tańczy, inni wzruszą ramionami, bo „takie są czasy” i „nie można cofać dzieci do średniowiecza”. W efekcie dzieci dzielą się na kolejne podgrupy: tych już uzależnionych od internetu do tego stopnia, że potrafią w skrajnych przypadkach rzucić się na rodzica z pięściami albo wyskoczyć przez okno, gdy dostaną bana na sieć, tych objętych pomocą psychologiczną, bo spadek poczucia własnej wartości generowany przez m.in. Instagram powoduje u nich depresję i myśli samobójcze i tych, które wyrobiły sobie dobre nawyki i z bycia w sieci czerpią korzyści, ponosząc minimalne straty.
Ten indywidualizm powoli nas przerasta: takie mam uczucie, gdy słucham, rozmawiam, czytam. Bańki, w które wpychają nas algorytmy, zaczynają o wiele bardziej realnie wpływać na życie, niż się tego spodziewaliśmy – a przez to na życie naszych dzieci też. Większość mojego pokolenia uznała metody wychowawcze swoich rodziców za niewystarczające, a swoje własne tworzy jak mozaikę z fragmentów różnych podejść i systemów, znalezionych w sieci, pasujących do możliwości i do bezsilności, jaka nas często ogarnia, gdy widzimy przefiltrowany przez media mało optymistyczny obraz świata.
Co nas uratuje?
Wciąż nie wiem.
Skomentuj artykuł