Dziecko to nie content? Jest tylko jedno "ale"
Sharenting to pojęcie, które powoli staje się coraz bardziej zrozumiałe i już po krótkim wyjaśnieniu "z czym to się je", klasyfikujemy je jako negatywne zachowanie. Kiedy myślę o sharentingu, to dostrzegam też właśnie ten problem, o którym rzadko się dziś mówi: że ludzie, którzy żyją z telefonem w ręku, są coraz bardziej karmieni wizjami świata, w którym albo dzieci nie ma w ogóle, albo są jak "z obrazka".
Rośnie świadomość rodziców dotycząca cyfrowych śladów ich dzieci
Bezrefleksyjne i nadmierne udostępnianie w mediach społecznościowych wizerunku swoich dzieci co roku przynosi smutne i przerażająco pouczające historie o tym, jak łatwo przy pomocy technologii zmanipulować dziś coś zupełnie niewinnego i jak fatalne mogą być skutki złudzenia, że to, czym się dzielimy w sieci niby prywatnie, pozostaje pod naszą całkowitą kontrolą. Sukcesywnie rośnie też świadomość rodzicielska, że dziecko to nie jest własność dorosłego, a dbanie o dobrostan małego człowieka obejmuje też przewidywanie rozmaitych konsekwencji, które mogą się pojawić w przyszłości - także tych dotyczących cyfrowych śladów, które być może nie do końca nawet dziś jesteśmy w stanie zrozumieć.
W sytuacji, gdy posiadanie konta w mediach społecznościowych stało się społeczną normą, edukacja na temat sharentingu wydaje się stałą potrzebą. Im mniej nieprzemyślanego wizerunku dzieci w sieci, tym lepiej. Ale nie można ignorować innego problemu, który wyłania się na tym tle - tego dotyczącego kształtowania percepcji, wartości i postaw dzisiejszych młodych ludzi.
"Tylko żarty", których efektem jest cierpienie i destrukcyjny strach
Nie dalej jak w czerwcu w klasie jednego z moich dzieci wybuchła podręcznikowa w kontekście sharentingu afera. Jeden chłopczyk wrzucił na swoim koncie na Tiktoku zdjęcie innego kolegi z klasy przerobione na śmieszny dla innych dzieci mem. Sęk w tym, że poszkodowany chłopczyk miał na tym zdjęciu dwa latka, a klasowy błazen odnalazł je na profilu mamy. Nie było tam nagości, w gruncie rzeczy nie było tam nic nadzwyczajnego. Po prostu zabawne zdjęcie z wakacyjnej wycieczki do zoo i ... bohater przerobiony na małpę (cóż to dziś za problem "stworzyć taki kolaż", gdy każdy, niezależnie od wieku, ma dostęp do najrozmaitszych narzędzi AI?). Cielęce żarty - powie ktoś. Te żarty przyczyniły się jednak do bardzo konkretnych łez, cierpienia, a nade wszystko do wszczepienia w serce dziecka niezwykle destrukcyjnego strachu: co jeszcze mi zrobią? W jaki sposób jeszcze wykorzystają moją twarz? To jedna strona medalu.
"Dzięki za to, że pokazujesz, że fajnie jest być mamą"
Jest jednak i druga. Od pewnego czasu prowadzę konto instagramowe, na którym m.in. dzielę się moimi doświadczeniami dotyczącymi bycia wierzącą mamą. Jestem głęboko przekonana, że internet jest dziś jedną z tych przestrzeni, która jak kania dżdżu potrzebuje dobrej nowiny. Także tej o tym, że bycie rodzicem jest niesamowicie twórczym i inspirującym powołaniem. A o tym, że taka działalność jest dziś potrzebna, przekonują mnie wiadomości, które zdarza mi się otrzymać od obserwatorek. Jedna z nich napisała mi niedawno: "Dzięki za to, że pokazujesz, że dzieci to nie tylko krew, pot i łzy. I że fajnie jest być mamą. Do tej pory nie dopuszczałam do siebie myśli, że sama w przyszłości mogłabym nią zostać. W mojej bańce dziecko to bachor, a macierzyństwo oznacza koniec życia. Dałaś mi do myślenia".
Bywają i takie, które piszą - "Im dłużej siedzę na instagramie, tym bardziej mam wrażenie, że dziś matka to ma być albo wielodzietna bizneswomen edukująca domowo swą gromadkę dzieci, albo wyznawczyni beżowego macierzyństwa z budżetem na te wszystkie minimalistyczne zabawki edukacyjne. Ja ani z tej, ani z drugiej bajki. A takie głosy ze środka jednak dają poczucie, że posyłanie dzieci do publicznych placówek i modlenie się z nimi przed snem też jest dobre i warte opowieści". Z jednej strony mamy więc wyzwanie, że młodzi ludzie karmieni są w internetach wizją szczęśliwego życia, w których dziecko to "wpadka", "kłopot" i "trudność, która niszczy życie i łamie karierę", a z drugiej strony rośnie ryzyko, że scrollując, tapetujemy naszą codzienność reklamami 'jakiegoś" rodzicielstwa, a przez to nasze zwyczajne życie traci smak i sens.
Na moim Instagramie nie pokazuję twarzy dzieci
Od razu zaznaczę, że na moim koncie zasadniczo nie pokazuje twarzy moich dzieci, nie używam ich prawdziwych imion, a wykorzystując historie z naszego życia, redaguję je tak, by pokazywały jakąś istotną treść dla nieznanych mi osobiście czytelników, a nie drobiazgowo faktograficzną relację z naszego życia. Osobiście znam też wiele wartościowych kont prowadzonych przez mamy, które wcale nie pokazują "wyidealizowanych, podrasowanych kadrów z macierzyństwa" ani nie uprawiają "patoinfluencerki", prezentując swoje potomstwo w każdej możliwej sytuacji. Ale nie mam złudzeń, że to "wiele" to dziś dominująca narracja w internetowym morzu trendów i stylów rodzicielskich dostępnych na kliknięcie palca. Ani pewności, że moja działalność w internecie w żaden sposób nie odbije się na moich dzieciach. Staram się jednak znaleźć złoty środek i każdorazowo rozeznawać, co przyniesie dobro. Bo kiedy myślę o sharentingu, to dostrzegam też właśnie ten problem, o którym rzadko się dziś mówi: że ludzie, którzy żyją z telefonem w ręku, są coraz bardziej karmieni wizjami świata, w którym albo dzieci nie ma w ogóle, albo są jak "z obrazka". Obie opcje wydają mi się równie szkodliwe.
Nie chodzi o to, by całkiem wyrzucić wizerunek dzieci z Internetu
Szkopuł bowiem w tym, że to, jak postrzegamy świat, jest zazwyczaj pochodną tego, gdzie i z kim spędzamy czas, a to w mediach społecznościowych wielu z nas dziś przesiaduje. Gdzie w tym kłopot z sharentingiem? Ano w tym, że logika funkcjonowania mediów społecznościowych jest prosta - promowane (a więc wpływowe, czyli docierające do największej ilości osób) są te "konta", które potrafią wzbudzić zainteresowanie i przykuć je na tyle, iż chce się zawarte na nich materiały przeczytać, obejrzeć albo usłyszeć do końca.
Kiedy piszę tekst o moich macierzyńskich doświadczeniach i opatrzę go uroczym zdjęciem drzewa o wschodzie słońca, wiem doskonale (mam na to twarde dowody podsuwanych mi statystyk), że zatrzymuje on uwagę średnio 95% mniej osób niż rolka, na której pokazuję twarz i "na żywo" nadaję z mojej kuchni. Spece od marketingu, naukowcy i praktycy internetu wiedzą doskonale, że nasze społeczeństwo ma coraz większy problem z deficytem uwagi. Widać to zresztą bardzo w edukacji, mediach, polityce i wszelkich przekazach: im krócej, tym lepiej, no bo kto dziś utrzyma uwagę na długim tekście. Najlepiej wszystko pokazać i oddziałując na wszystkie zmysły, zapisać się w pamięci odbiorcy. Jeśli masz trzy sekundy czasu, by przykuć uwagę scrollującego telefon odbiorcy, to pamiętaj, że prędzej zatrzyma go twarz niż nawet najpiękniejsze zdjęcie kwiatka. W tym kontekście pojawia się wyzwanie, jak uwiarygadniać przekaz, że macierzyństwo może dawać szczęście, bez pokazywania dzieci? W praktyce jest to trudne i wymaga pewnego samozaparcia. Ale nie niemożliwe. Kluczem pozostają słowa: „nadmierne” i „niewłaściwe”. To jest coś, czego trzeba się uczyć i na co być szczególnie uwrażliwionym. Całkowite wyrzucenie wizerunku dzieci z Internetu nie wydaje mi się właściwą drogą.
Nie możemy oddawać walkowerem wirtualnej przestrzeni
I oczywiście możemy lamentować, że media społecznościowe i dyktatura algorytmu tak bardzo "meblują" nasze głowy, że to od nich zależą nasze wyobrażenia o świecie i o sobie samych. Ale może lepiej, żebyśmy jako Kościół po prostu przyjęli, że oto wpływ na to, co mamy w głowie, bardziej kształtują treści z internetu niż kazania z ambony i nie oddawali tej wirtualnej przestrzeni walkowerem? Z jednej strony potrzebne są zatem pewne działania formalne dotyczące sharentingiem: czyli edukowanie wszystkich niezależnie od wieku (w tym edukacja medialna, która uwrażliwi na rozmaite niuanse budowania wirtualnej przestrzeni) i opracowanie przepisów chroniących wizerunek dzieci w sieci.
Być może wielu z nas przewraca oczami na n-ty formularz o RODO, który musimy tu i ówdzie uzupełnić, ale jednocześnie społeczna świadomość dotycząca ryzyka użycia naszych danych osobistych dzięki temu wzrosła. Im więcej więc o sharentingu będziemy rozmawiać, dyskutować i dowiadywać się różnymi kanałami, tym lepiej. Ale jednocześnie w tych wszystkich dyskusjach nie może zabraknąć nam głosu ambasadorów rodzicielstwa. Głosu, który będzie przykuwał uwagę także tych, którzy rodzicami jeszcze nie są. Chrześcijaństwo ma tu wiele pięknych rzeczy do przekazania, pokazania i zainspirowania. Sęk w tym, by umiało z nimi dotrzeć. Być może w zalewie tworzonych przy użyciu sztucznej inteligencji treści, zdjęć i filmików, to właśnie te „niepodrasowane” filtrami i nakładkami materiały będą z biegiem czasu najbardziej wiary-godne.


Skomentuj artykuł