Lekcja ks. Galusa
Sprawa księdza Daniela Galusa jest w pewnym sensie lustrem, w jakim przejrzeć się może i powinna polska, katolicka religijność. Nie jest to bowiem tylko kwestia nieposłuszeństwa czy indywidualizmu, ale pewnej formy religijności, która ma tendencje do wyradzania się w sekciarstwo.
Wszystko, co powinno być napisane na temat prawnej sytuacji ks. Daniela Galusa i łamania przez niego reguł, znaleźć można w kolejnych dokumentach podpisanych przez jego ordynariusza arcybiskupa Wacława Depo. Jest tam mowa o nieposłuszeństwie, łamaniu nakazów biskupa i Stolicy Apostolskiej, przyjmowania i zdejmowania kar z księży, na których zostały one nałożone przed odpowiednie władze, o sprawowaniu Eucharystii wbrew nałożonym karom i o lekceważeniu władzy w Kościele. W tej sprawie trudno cokolwiek dodać. Arcybiskup Depo najłagodniej, jak dało się to zrobić wyjaśnia, skąd takie a nie inne decyzje, wskazuje na to, jak długo (sam przyznaje, że nieco za długo) próbował przywrócić tego duchownego na właściwe tory. I to, że się to nie udało nie jest - to trzeba powiedzieć jasno i zdecydowanie - winą metropolity częstochowskiego.
Zostawiając na boku kwestie dyscyplinarne (a także doktrynalne, choć te pojawiały się częściej w pierwszych dekretach arcybiskupa Depo) warto zadać sobie pytanie, skąd brała się i bierze popularność ks. Galusa? Dlaczego on i skupieni wokół niego inni duchowni, przyciągają do siebie wiernych? I wreszcie: czy i co zjawisko skupiania się wokół tego rodzaju księży mówi nam o charakterze naszej polskiej religijności? Można odpowiedzieć, że niewiele, bo przecież wokół Czatachowej skupionych jest w gruncie rzeczy niewielu wiernych, a księdzu Galusowi (i innym tego rodzaju liderom) nie udało się nigdy porwać za sobą rzeczywiście tłumów. Taka odpowiedź nie jest jednak prawdziwa, bo tak się składa, że te same elementy, które służą do budowania autorytetu ks. Galusa występują - niekiedy w mniejszym, a niekiedy w takim samym stopniu - także w duszpasterstwie czy nauczaniu wielu innych księży czy liderów świeckich w Kościele. To, że (jeszcze) nie doprowadziły one do tego rodzaju sporu, często wynika z faktu, że zakres oddziaływania wspólnoty jest mniejszy, lider ostrożniejszy czy unikający rozgłosu, a niekiedy także z tego, że sprawą nie zainteresowały się media.
Jakie są zatem źródła - z jednej strony zainteresowania i fascynacji, jaką budzi ksiądz Galus, a z drugiej (a to dwie strony tego samego medalu) wychodzenia przez niego samego z Kościoła? Pierwszą - i być może kluczową - jest skupienie nie na Objawieniu chrześcijańskim, nie na Piśmie Świętym i Tradycji, a także doktrynie Kościoła, ale na prywatnych (niekiedy nawet własnych) objawieniach. To one stają się kryterium oceny zarówno rzeczywistości kościelnej, jak i świeckiej, a nawet nauczania Kościoła. To, czego wizjoner „doświadcza”, staje się miarą wszystkiego, a bezpośredni deklarowany przez niego kontakt z Bogiem przyciąga do niego wiernych. W rozbitym, podzielonym świecie, w Kościele, który dynamicznie się zmienia, a do tego często w sytuacji wielu popełnionych własnych błędów ludzie chcą otrzymać pewność, a któż może ją dać w stopniu wyższym niż ktoś, kto deklaruje, że ma bezpośrednią relację z Bogiem. Takich kierowników duchowych, ludzi, którzy „wiedzą” i mogą przekazać, jaka jest wola Boża wobec innych jest - także w Kościele - wielu, wielu jest także takich, którzy przekonuje, że rozmaite „objawienia prywatne”, „proroctwa”, „charyzmatyczne przeżycia” mogą i powinny zastąpić niebezpieczną wolność człowieka czy nawet nauczanie Kościoła.
Tyle, że wejście w taką przestrzeń oznacza wyjście poza przestrzeń wiary katolickiej i wejście w sferę subiektywnych przeżyć religijnych (a czasem wręcz psychopatologii). Kościół jest bardzo ostrożny w rozeznawaniu prywatnych objawień, o większości z nich w ogóle się nie wypowiada, ogromną część uznaje za nieprawdziwe (co niekoniecznie oznacza pochodzące od złego ducha, a niekiedy tylko wynikające z problemów psychicznych), a nawet te nieliczne, które zostały uznane za autentyczne, nigdy nie zostały uznane za obowiązujące dla wiernych.
Ujmując rzecz wprost: nie mamy obowiązku wierzyć w żadne objawienie prywatne, nawet jeśli jest ono uznane przez Kościół. Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta. Po pierwsze dlatego, że wszystko, co potrzebne nam do zbawienia zostało objawione w Piśmie Świętym i Tradycji i jest nam podane do wierzenia przez Kościół. Ale jest i drugi powód. Kościół ma bowiem świadomość, że wizjonerzy - także ci, których uznano za autentycznych - przekazują nam nie tylko to, co ujrzeli, ale także to, co zakładali wcześniej, co było elementem ich wychowania religijnego, co było częścią składową otaczających ich kultury. To dlatego bezpieczniej jest nie tyle twierdzić, że Matka Boża czy Jezus coś im powiedzieli, ale że oni coś od nich usłyszeli. Słyszymy bowiem nie zawsze to, co zostało powiedziane, a czasem to, co usłyszeć chcemy lub możemy. Oddzielenie więc tego, co jest przekazem objawionym prywatnie od tego, co jest elementem jego uchwytywania czy niekiedy wręcz zafałszowywania jest zatem konieczne, a nie zawsze możliwe. I to właśnie dlatego wiary nie wolno budować na prywatnych - szczególnie nie uznanych - objawieniach.
Inną cechą właściwą księdzu Galusowi (ale przecież nie tylko) jest przesadne skupienie na po aptekarsku rozumianym grzechu, na złu, które ma być wszechogarniające. Lęk, często sztucznie generowany przez poczucie winy, a także błędne rozumienie grzechu (w którym nacisk jest stawiany na złamanie normy, a nie na zerwanie relacji) skłania nas do nieustannego zamartwiania się, czy przypadkiem nie przekroczyliśmy zasady, a przez to (to już źle rozumiane poczucie winy i religijność lękowa) czy nie skazaliśmy się na piekło. Takie myślenie wymaga znalezienia kogoś, kto - najlepiej z autorytetem płynącym z objawienia prywatnego - będzie nam mógł odpowiedzieć, co nie jest (a częściej, przynajmniej w Polsce, co jest) grzechem. I tak właśnie robił ks. Galus. Znajdując nowe grzechy (jednym z nich było szczepienie się), wywołując lęk przed Bożą karą, z jednej strony uzależniał od siebie ludzi, a z drugiej dawał im poczucie pewności, że - z bożym, a konkretniej jego, prowadzeniem - idą wreszcie dobrą drogą. Z nauczaniem rozeznawania w sumieniu - a to jest ostatecznie celem religijnego, katolickiego wychowania i formacji - niewiele miało to wspólnego, ale pozwalało unikać trudnych pytań.
Zaskakująco, bo w formie klerykalnej (skupionej wokół jednego księdza), ujawnia się w tej sprawie także właściwy polskiej pobożności antyklerykalizm. Łatwość z jaką ksiądz Galus mógł nastawić swoich wyznawców przeciwko biskupowi, ale także przeciwko innym księżom wynika także z tego, że pewna część polskich katolików w istocie nie uznaje autorytetu Kościoła (albo niewłaściwie go rozumie), a co najwyżej autorytet poszczególnych (obdarzonych charyzmatami, albo bliskimi im z jakiegoś powodu) duchownych. Jednym słowem: jeśli ksiądz zaczyna atakować Kościół hierarchiczny (nie ma co ukrywać, że czasem słusznie), a do tego okraszać to będzie odpowiednimi prywatnymi objawieniami, krytyką modernizmu, zmiany czy odejścia od prawdziwego nauczania Kościoła - to zawsze może liczyć na mniejszą lub większą grupkę oddanych wiernych, w zależności od tego, jaka jest jego osobista charyzma,. I ostatecznie to, czy on sam pozostaje wewnątrz Kościoła czy już z niego wyszedł, nie będzie miało dla nich znaczenia.
Wszystkie elementy, które powyżej omówiłem, występują w różnych wspólnotach, ruchach i u różnych księży. Nie zawsze prowadzą one do sporu z hierarchią, i nie zawsze muszą wyprowadzać z Kościoła. Jeśli jednak je widzimy zawsze powinna się w nas zapalić czerwoną lampka, bo ich obecność może (choć nie musi, bo i tu konieczne jest rozeznawanie) oznaczać, że mamy do czynienia z sektą wewnątrz Kościoła. I wtedy sprawę trzeba zbadać i próbować załatwić. Nie zawsze jest to proste, ale zawsze jest konieczne.
Skomentuj artykuł