A może tym razem w Adwencie nie zrezygnujesz z siebie? Bóg staje na głowie, żeby ci o tym przypomnieć
Czy w tym Adwencie spróbujesz wreszcie zadbać o siebie? Tak, to nie jest popularna myśl. Adwent kojarzy się raczej z duchowymi wyzwaniami, z robieniem dobrych uczynków, ze zdrapkami, rekolekcjami, z działaniem na zewnątrz, dla innych, dla Boga. Z zapominaniem o sobie i stawianiem siebie na drugim miejscu.
Bo tak nam to pasuje do najsłynniejszych słów Adwentu: „niech mi się stanie…”. Swoje plany trzeba odłożyć, zrezygnować, zmienić, bo przychodzi ta wielka boża wola, którą należy bezdyskusyjnie przyjąć.
Nasza wiara to nie zestaw zadań do wykonania
A przecież z naszymi i bożymi planami jest tak, jakbyśmy sobie ułożyli skromny i tani plan wycieczki i nagle zjawił się u nas ktoś z wypasionego biura turystycznego i zaproponował wspaniałe zmiany w planie z opcją all inclusive, pasującą do wszystkich naszych cichych marzeń, które baliśmy się wypowiedzieć na głos, bo to jest za drogo. I nam się nie należy. Nie zasłużyliśmy. I na pewno się nie uda.
Często patrzymy na swoje chrześcijaństwo jak na zestaw zadań do wykonania, rzeczy do ogarnięcia, grupę innych do zaopiekowania, listę dobrych uczynków do ofiarowania Bogu. W tym wszystkim nie ma nas. Panuje przekonanie, że mamy być poboczni, drugoplanowi, podporządkowani konieczności pełnienia dobra za każdą cenę. Jakby Bóg nas używał, a nie kochał, jakby nasze miejsce w Jego planie było miejscem niewolnika albo pracownika, a nie przyjaciela. Jakby nie chodziło Mu o nas, tylko o to, co dla Niego możemy zrobić, ile modlitw potrafimy odmówić, z ilu spraw zrezygnować, ile zasobów oddać innym.
Nie da się dbać o innych, gdy jest się smutnym i zmęczonym człowiekiem
I nie, nie chodzi mi o to, by się przed świętami transformować w egoistę dbającego tylko o swój dobrostan. Chodzi o to, by nie zapominać, że kochać innych i dbać o nich da się mądrze, dobrze i bez frustracji oraz emocjonalnego szantażu tylko wtedy, gdy nie jest się zmęczonym, zaniedbującym siebie, smutnym i rozczarowanym życiem człowiekiem, który zapomniał, co to znaczy żyć naprawdę.
Bóg chce, żebyśmy żyli naprawdę. Intensywnie, z radością. To nie znaczy, że nigdy nie będzie burz ani ciężkich podejść pod górę – ale to znaczy, że zawsze będzie Jego pomoc na wyciągnięcie ręki. Bóg chce, żebyśmy korzystali z życia, które nam dał, nie w rozumieniu fundowania sobie nieskończonych i niekoniecznie świętych przyjemności, ale po to, żeby żyć w pełni. Na sto procent, nie na ledwo trzydzieści i to po drugiej kawie.
Dlatego przychodzi do nas nieustannie z planem B. Z tym, co lepsze. Z tym, co da nam głębiej poczuć, mocniej się ucieszyć, bardziej się wyciszyć, lepiej odpocząć, bardziej kochać. Czasem to jest zupełnie nowy pomysł, a czasem upgrade tego, co sami sobie ułożyliśmy. Czasem wszystko widać aż do końca, a kiedy indziej Bóg mówi tylko: zaufaj, mam cały plan i kilka fajnych niespodzianek. Zobaczysz.
Czego najbardziej ci brakuje, by naprawdę kochać siebie?
Może jedną z tych niespodzianek jest godzina czasu tylko dla siebie? Spokojna, cicha, bez telefonu informującego cię o kolejnym powiadomieniu. Czas, w którym możesz zaszyć się w tym kawałku przestrzeni, który ci sprzyja. I napisać sobie (nie tylko pomyśleć, ale właśnie napisać, bo pisanie ma moc) czego najbardziej ci brakuje, żeby szczerze móc to powiedzieć: umiem kochać siebie. I spróbować zauważyć, gdzie Bóg cię do tego zachęca, namawia i stwarza okazje, a ty je regularnie przegapiasz albo ignorujesz.
Mam wrażenie, że mimo ostatniego trendu self-care wciąż przykazanie miłości siebie stawiamy na ostatnim miejscu i traktujemy po macoszemu. Że to skupienie na sobie, na swoich przyjemnościach, zdrowiu, rozwoju, emocjach (choć w założeniu jest dobre i potrzebne i równoważy tendencję do zajeżdżania się i „poświęcania” w złym rozumieniu tego słowa) znowu staje się dla nas pułapką: wyzwaniem, celem do osiągnięcia trochę może po trupach. A najbardziej po własnym trupie. Zdrową dietą potrafimy się katować nie gorzej niż tą niezdrową, swój dobrostan zaczynamy traktować jak bożka żądającego nieustannych ofiar z "jakościowego" czasu, regularnych ćwiczeń i białka w diecie i kółko się zamyka, a my zmuszeni do budowania dobrych nawyków tracimy w nim znowu miłość do siebie. Zostają tylko wymagania, kolejne wymagania, znika radość, znika lekkość, jest znój. Jakbyśmy byli do tego znoju przywiązani na wieki łańcuchem nierozerwalnym.
Nasze potrzeby nie muszą być najmniej ważne i na końcu
A przecież w założeniu chodzi o to, żeby siebie dostrzegać, znać, nauczyć się zauważać swoje potrzeby, o to, by pozwalać sobie na marzenia, znać swoje granice i umieć o nich łagodnie, ale nieustępliwie informować świat. O to, by troszczyć się o siebie tak, jak potrafimy troszczyć się o swoich przyjaciół, dla których wstaniemy w nocy, by odebrać ich z pociągu albo zmienimy weekendowe plany, wiedząc, że będą przejazdem akurat wtedy, gdy w ogóle nam to nie pasuje.
Dla siebie najczęściej nie umiemy tego zrobić.
Bo może poczekać.
Bo nie takie ważne.
Bo nasze musi być na końcu.
Mierzi mnie czasem pokazywanie w Adwencie Maryi jak pokornej, cichej służebnicy, co to rzuca wszystkie swoje plany i spuszcza głowę, bo to już nie jej plan ma się realizować i to nie o nią tu chodzi. A przecież chodziło właśnie o nią i to na tysiąc procent. A co, jeśli Maryja, jak być może wiele nastolatek w Izraelu, po cichu marzyła sobie, że będzie matką Mesjasza? Że zostanie kimś niezwykłym, że będzie miała ogromny wpływ na historię swojego narodu? Co, jeśli anioł przyszedł zaproponować jej tak zachwycający plan, że nie musiała porzucać siebie i rezygnować z ułożonego w głowie życia, po prostu zachwyciła się, zobaczyła się w tym, poczuła ekscytację i weszła w ten plan bez namysłu, bo wszystko jej w środku mówiło: TAK! To jest właśnie dla ciebie! Na to czekałaś! Zaryzykuj! To się dzieje naprawdę!
Bóg wysyła ci aniołów z przypomnieniem, nie ignoruj ich!
A co, jeśli właśnie tak chce do Ciebie w Adwencie przyjść Bóg? Jeśli dopracował swój plan i wysyła ci kolejnych aniołów, którzy przypominają: naucz się zauważać siebie, dbać o siebie, pamiętać o sobie, nie po to, żeby się na sobie zatrzymać, ale po to, żeby mieć zasoby do dawania innym dobra. A ty tych posłańców przegapiasz albo mówisz im: nie, teraz jeszcze muszę zadzwonić do przyjaciółki, podłogę umyć, robotę dokończyć, zrobić komuś obiecane, to nie jest plan na teraz, nie mogę wybrać siebie, bo inni są ważniejsi.
No więc to też jest Dobra Nowina: nie są. Nie są ważniejsi. Wszyscy jesteśmy równie ważni. O wszystkich nas Bóg troszczy się z taką samą czułością i przekonaniem. Każdego uzdalnia do dawania, ale najpierw uzdalnia do kochania siebie samego; i nie, nie chodzi wcale o to, by w tym Adwencie nauczyć się egoizmu. Tylko o to, żeby umieć choć trochę kochać siebie tak, jak On nas kocha. Bo tylko wtedy umiemy przyjmować Jego propozycje robienia czegoś dla innych z radością i ekscytacją, a nie z rezygnacją, cierpiętnictwem i rozczarowaniem.
Skomentuj artykuł