Czy "prenatalna dzieciobójczyni" wejdzie przede mną do nieba?
"Celnicy i jawnogrzesznicy wejdą przed wami do Królestwa Niebieskiego" - ostrzegał Jezus. Nie zdziwiłabym się, gdyby jakaś "prenatalna dzieciobójczyni" weszła do nieba przed niejednym katolickim publicystą/publicystką…
W niedzielę 3 kwietnia w kościołach został odczytany komunikat Prezydium KEP. W niektórych świątyniach doszło do incydentów - oburzone słowami hierarchów katoliczki miały demonstracyjnie wyjść z kościelnych ław. Największym echem odbił się protest w kościele św. Anny na Warszawie.
Wszystko dlatego, że o incydencie bardzo szybko poinformowały media z "Gazetą Wyborczą" na czele. Tak się akurat stało, że całkiem "przypadkiem" dziennikarze tego tytułu byli na niedzielnej Mszy świętej w warszawskim kościele akademickim. Z pełnym sprzętem do fotografowania i nagrywania.
I całkiem przypadkiem udało im się nagrać protest "oburzonych katoliczek", które na znak sprzeciwu wobec słów biskupów opuściły świątynię. Akcja już na pierwszy rzut oka wygląda na grubymi nićmi szytą. A że kłamstewka mają krótkie nóżki, to szybko okazało się, że protest wcale nie był taki spontaniczny, a panie, które z przytupem wyszły z kościoła, wcześniej umawiały się m.in. za pośrednictwem mediów społecznościowych na zrobienie zadymki.
"Jako Duszpasterstwo Akademickie Kościoła św. Anny chcielibyśmy wyrazić głębokie ubolewanie z powodu zorganizowanego incydentu, jaki miał miejsce w naszej świątyni w Niedzielę Miłosierdzia Bożego pod koniec Mszy św. o godz. 12:00" - czytamy w oświadczeniu wydanym przez duszpasterzy akademickich z kościoła św. Anny. Kapłani ubolewają nad tym, że wierni, którzy przyszli na Eucharystię, byli skazani "na oglądanie zaplanowanej prowokacji kilku osób". W internecie wkrótce pojawiły się także screeny z mediów społecznościowych świadczące o tym, że incydent, do którego doszło w warszawskim kościele, był całkowicie zaplanowaną prowokacją.
Co więcej, internauci szybko zorientowali się, że prym podczas kościelnej hucpy wiodła Anna Zawadzka, czołowa działaczka środowisk feministycznych oraz LGBT. To wszystko powoduje, że podawanie przez niektóre media informacji, jakoby przeciwko listowi biskupów w sposób spontaniczny protestowały katoliczki, jest wielką żenadą. Żenujące jest również to, że osoby, które właściwie nie mają wiele wspólnego z Kościołem, nie biorą regularnego udziału w życiu wspólnoty katolickiej, przychodzą do świątyni tylko po to, żeby z niej demonstracyjnie wyjść…
Jednak całkiem inną kwestią jest już to, że do podobnych protestów doszło nie tylko w kościele św. Anny w Warszawie. Podczas odczytywania listu biskupów kobiety miały wyjść także np. Gdańsku. Czy to również była zorganizowana akcja radykalnych feministycznych działaczek, czy może rzeczywiście tym razem ze świątyni wyszły oburzone wierne?
Faktem natomiast jest, że kościół, zwłaszcza podczas sprawowania Eucharystii, nie jest najlepszym miejscem do urządzania jakichkolwiek protestów. Nawet jeśli komuś nie podoba się treść odczytywanych listów biskupów, wygłaszanych kazań czy tonacja, w której organista zawodzi rzewne pieśni. Kościół jest miejscem modlitwy, spotkania z żywym Chrystusem - i kropka.
Ale podczas gdy uwaga oburzonych katolickich komentatorów oraz mediów skupia się na prowokacji, do której doszło w kościele św. Anny, umyka nam fakt, że w tę samą niedzielę w kilku polskich miastach odbyły się demonstracje przeciwko zmianie ustawy o aborcji. W demonstracjach tych (największa miała miejsce pod Sejmem) wzięły udział nie tylko prowokatorki, nie tylko radykalne feministki i działaczki środowisk LGBT, ale także zwykłe kobiety. A pewnie również i te, które określają się mianem katoliczek.
Katoliczek? Ktoś powie, że to absurd, bo nie można być katoliczką i opowiadać się za zabijaniem. Jasna, pełna zgoda. Tyle że wiele kobiet podkreśla, że im wcale nie chodzi o prawo do zabijania. One po prostu nie chcą zmiany wypracowanego w 1993 roku kompromisu i karania za aborcję - tym bardziej, jeśli kary miałyby dotknąć kobiet.
"Jako osoba wierząca jestem przeciwna ogólnodostępnej aborcji. Skoro zabójstwo dorosłego człowieka jest przestępstwem, to przestępstwem również powinno być zabójstwo płodu, którego serce bije. Mam prawo tak uważać. Natomiast nie mam prawa oceniać kobiet zgwałconych, kobiet, których dziecko urodzi się i od razu umrze, oraz kobiet, które pójdą na pewną śmierć, bo ciąża okaże się dla nich samobójstwem (choć powinno się rzec: zabójstwem przez rząd). Kim jestem, żeby je oceniać? Prawo powinno chronić życie, czy w ten sposób rzeczywiście je chroni?" - pyta np. Ania Dydzik, autorka bloga Nieperfekcyjna mama.
Takich głosów jest więcej. I nie pochodzą one z ust radykałek, feministycznych prowokatorek, które przychodzą do kościoła czasem pierwszy i jedyny raz w życiu, by z niego ostentacyjnie wyjść. Takie głosy słyszę również w środowiskach katoliczek regularnie uczestniczących w życiu Kościoła. Wiele z nich podkreśla, że same nigdy nie zdecydowałaby się na wykonanie aborcji, ale jednocześnie zauważa, że przecież żyjemy w kraju, w którym katolicy nie stanowią ogółu społeczeństwa. W kraju, w którym są także ludzie innych wyznań czy ludzie niewierzący.
Tak, ja osobiście zdaję sobie sprawę, że to, w którym momencie zaczyna się człowiek, nie jest kwestią wiary czy światopoglądu. Dla mnie nie ma co debatować nad tym, czy człowiek zaczyna się w 8. dniu czy 3. miesiącu ciąży. Nie ośmieliłabym się jednak stwierdzić, że kobiety - bo nie oszukujmy się, to przede wszystkim ich dotyczy sprawa i to głównie one wzięły udział w niedzielnych protestach - to morderczynie. Ktoś tak mówi? Owszem. Takie (i inne) określenia wylatują spod klawiatur katolickich publicystów, obrońców życia. "Dzieciobójczynie", "mają na rękach krew swoich dzieci", "dokonały prenatalnego zabójstwa"…
Nie chcę tu bynajmniej wchodzić w spór, na ile realne jest twierdzenie, że tysiące kobiet - bo chyba tyle uzbierałoby się, gdybyśmy policzyli protestujące w każdym mieście - dopuściło się aborcji. Chcę jednak zauważyć, że nawet gdyby tak było (choćby z niewielką możliwością prawdopodobieństwa), to posługując się takim językiem, jako katolicy zwyczajnie przegrywamy.
Rozumiem, że ochrona dzieci w łonie matek jest istotną kwestią, ale wyzywając kobiety od "prenatalnych zabójczyń" ani im nie pomożemy, ani nie sprawimy, że zmienią one swoją postawę, ani tym bardziej nie przyprowadzimy ich do Kościoła. Co najwyżej utwierdzimy je w przekonaniu, że w Kościele nie znajdą one żadnego ukojenia.
Co więcej, przykre jest to, że to zwykle mężczyźni wygłaszają takie radykalne kwestie. Mężczyźni, którzy nigdy w życiu nie zrozumieją, co to znaczy nosić w sobie dziecko gwałciciela. Patrzeć w jego buźkę, dostrzegając w niej rysy swojego oprawcy. Mężczyźni, którzy nigdy nie będą w stanie choćby wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy rosnące w brzuchu dziecko stanowi zagrożenie dla zdrowia i/lub życia matki. Nie zrozumieją, jak to jest, kiedy staje się przed dylematem, czy rozpocząć leczenie, co prawdopodobnie może trwale uszkodzić płód, czy nie leczyć się, aby ochronić dziecko, jednocześnie samą siebie skazując na niemalże pewną śmierć.
"Jeszcze jeden męsko-wszechwiedząco-katolicki głos w moim komputerze, dotyczący aborcji i tego jak ma się zachować zgwałcona kobieta, i coś mnie, cholera jasna, trafi. No nie w ten sposób się rozmawia!" - komentowała na swoim profilu na Facebooku Jola Szymańska, popularna Hipster Katoliczka. Podzielam jej oburzenie. I po raz kolejny posłużę się słowami Poetki, "że tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono". Czy ten albo drugi katopublicysta, obrońca życia, tak samo prężnie wymachiwałby szabelką, gdyby to jego córka została zgwałcona i miała urodzić dziecko oprawcy? Albo gdyby jego żona nie mogła usunąć ciąży zagrażającej życiu, tym samym skazując siebie na śmierć i zostawiając go samego z szóstką dzieci?
"Czy leczyć się intensywnie i zaszkodzić swojemu dziecku, czy leczyć się mniej intensywnie albo odstąpić od leczenia, by dziecko było zdrowe? Jakiż to jest dramat! Urodzić dziecko i za chwilę je opuścić, bo przyjdzie nawrót choroby? Urodzić i opuścić dzieci, które już są na świecie, czy wziąć chemioterapię, przecież nie z założeniem zabicia dziecka, tylko z założeniem wyleczenia siebie? Odpowiedzi wcale nie są jednoznaczne" - mówił w rozmowie z Piotrem Żyłką ks. Jan Kaczkowski, który przecież był zdecydowanym i gorącym przeciwnikiem aborcji.
Sytuacje, o których mowa, są graniczne. Nigdy nie będziemy wiedzieli, jak zachowamy się w ich obliczu, dopóki sami wobec nich nie staniemy. A górnolotne i pełne płomiennego zapału deklaracje można składać, siedząc w ciepłych kapciuszkach za klawiaturą komputera i popijając gorącą kawkę.
Nie mniej ważnym dylematem wydaje mi się kwestia języka, jakiego my, katolicy, używamy w kontekście debaty o aborcji. Oczywiście prowokacje jak te pokroju widowiska w kościele św. Anny niczemu nie służą (a tym bardziej środowiskom feministycznym, które w ten sposób po prostu się kompromitują). Podobnie jak wytykanie palcami i nazywanie przeciwniczek zmiany ustawy o aborcji "prenatalnymi dzieciobójczyniami". Przyznaję, jako katolicy mamy niełatwe zadanie - bo z jednej strony nasza mowa powinna być "tak, tak, nie, nie" a postawa wobec obrony życia jasna i klarowna, ale z drugiej… Z drugiej nie mamy najmniejszego prawa do oceniania kogokolwiek - także kobiety, która dokonała aborcji, albo tej, która opowiada się za prawem do wyboru. Mamy, jak podkreślał wspomniany ks. Kaczkowski, rozliczać siebie samych, a nie innych. To ja mam być w porządku, a nie pilnować, czy Nowakowa jest porządniejsza od Kowalskiej.
Jako katolicy przegrywamy ten spór w warstwie językowej także ze względu na niespójność naszych komunikatów. Z jednej strony mamy właśnie Rok Miłosierdzia, w którym każdy kapłan może rozgrzeszyć kobietę z grzechu aborcji. Mówimy tyle o Bożym Miłosierdziu będącym naszą jedyną i największą nadzieją. A z drugiej pojawiają się okrzyki, że grzechu aborcji nie da się nigdy wybaczyć, że kobieta na zawsze pozostanie "matką martwego dziecka" i do końca życia będzie mieć wyrzuty sumienia.
A może będzie je mieć właśnie dlatego, że dziś ludzie Kościoła nazywają ją morderczynią? Może poszłaby do spowiedzi, ale boi się oceniania, potępienia? Może i odczuwa syndrom postaborcyjny, ale w końcu chciałaby zapomnieć i żyć dalej? Normalnie. Może też urodzić dziecko/dzieci. Ale my jej na to nie pozwalamy, bo miłosierdzie jest dla nas samych pustym hasłem. Zawsze, kiedy słyszę takie radykalne osądzanie, które pada ze strony katolików-zawsze-wiedzących-wszystko-najlepiej, włącza mi się czerwona lampka. "Celnicy i jawnogrzesznicy wejdą przed wami do Królestwa Niebieskiego" - ostrzegał Jezus. Nie zdziwiłabym się, gdyby jakaś "prenatalna dzieciobójczyni" weszła do nieba przed niejednym katolickim publicystą/publicystką…
Marta Brzezińska-Waleszczyk - dziennikarka, publicystka, doktorantka, badaczka mediów społecznościowych. Współpracowała z takimi mediami, jak Fronda.pl, Gazeta Polska, Rzeczpospolita, Radio Wnet, Radio Warszawa, Niecodziennik, Fronda (kwartalnik), a ostatnio z Natemat.pl. Obecnie związana z Przewodnikiem Katolickim oraz portalem Ksiazki.wp.pl. Żona Marcina i mama Franciszka Antoniego.
Skomentuj artykuł