Dlaczego Kościołowi nie pomoże myślenie, że „brudy pierze się w domu”

Dlaczego Kościołowi nie pomoże myślenie, że „brudy pierze się w domu”
(fot. cathopic.com)

Natknęłam się w sieci na zarzut siostry zakonnej, że tuszowanie pedofilii to problem, jaki „powinno rozwiązywać się z rodzinie”. Bez udziału mediów. Przyznam, że to mną wstrząsnęło. Poczułam znaną nutę wywoływania poczucia winy i wstydu. Nie wolno ujawniać rodzinnego tabu.

Tak to działa w wielu rodzinach z problemem uzależnienia czy przemocy – wszyscy w domu wiedzą, że nie wolno o tym mówić nikomu. Zaś sąsiedzi i nauczyciele wiedzą, że rodzina ma problem. Każda ze stron wierzy, że niemówienie o nim przyniesie remedium. Najczęściej z gatunku takich, że czas wyleczy rany, a „niedogodności” stanu obecnego trzeba po prostu wytrzymać.

Zaciekawiło mnie, kim jest w Kościele według autorki tych słów ta „rodzina”, której samej tylko wolno zająć się sobą. Czy chodzi o całą wspólnotę, czy bardziej o kler. Czy jeśli problem ze sobą ma biskup, to rodziną jest grono biskupów, czy może dopiero Watykan. Czy ja, osoba świecka, bardziej jestem „w rodzinie”, czy tylko obserwatorem, przed którym dysfunkcje także trzeba skrywać. Nie wieszając plakatów w ramach akcji „Zranieni w Kościele” albo nie informując w mediach o tym, co dzieje się w kwestii nadużyć.

Listkiem figowym, który ma zakryć tabu, jest często „większe dobro”. To w polskim Kościele zdecydowanie (nad)używane hasło. W tej wersji „większe dobro” chodzi w parze z „mniejszym złem” – to bliźniacy, którzy trzymają się za ręce. Gdy wybieramy któreś z nich, zawsze oznacza to poświęcenie jakiejś ważnej wartości, a najczęściej – poświęcenie osoby. Kajfasz w końcu także poradził Żydom większe dobro, bo „lepiej, żeby jeden człowiek umarł niż cały naród”. Może więc lepszy od „większego dobra”, ustalanego arbitralnie, jest imperatyw szukania do skutku, jak zaopiekować się dobrem każdego i każdej, nie poświęcając nikogo.

DEON.PL POLECA

Jakiś czas temu miałam sen. Nie proroczy, jakie miewają niektórzy i potem nimi straszą rzesze katolików. Dla mnie odzwierciedlał on pewne dotkliwe doświadczenie mentalności części Kościoła. Stałam na chórze niewielkiego wiejskiego kościółka, zapełnionego ludźmi po brzegi, bo właśnie zaczynała się Msza. Procesyjnie wchodziło kilku księży w ornatach, razem ze służbą liturgiczną ołtarza. Nagle zaczęłam osuwać się w dół i ledwo udało mi się złapać czegokolwiek, by z tego chóru nie runąć. Niedaleko mnie jednak było małe dziecko. Może dwuletnie. Prawie nagie wśród ludzi odzianych w kurtki i czapki. Spadło bezgłośnie między nich na posadzkę. Nikt tego nie zauważył. Msza toczyła się nadal. Nie wiadomo, czy dziecko przeżyło, czy się połamało, czy potrzebowało pomocy. Nie umiałam go już znaleźć wzrokiem, a spokoju zebranych nic nie zakłóciło. 

Szokujący był to obraz. Sugestywnie kreślił mały katechizm tego, co jest dobre i słuszne. Słusznym było w skupieniu przeżywać liturgię, ale nie było czymś strasznym nie zauważyć, że komuś stało się coś złego. Stosownym było porządnie się ubrać, zadbać o dekoracje i uroczystą oprawę, ale nikogo nie dziwiło, że bezbronne dziecko spada z wysokości. Że nagi malec ginie pod nogami zebranych. Jakby ta scena obrazowała jakąś niewyobrażalną antymoralność, w której zgubiono całkiem sens i Ewangelii, i etyki, i tego, co to znaczy być człowiekiem. 

To, że dziś wielu ludzi oburza się na publiczne „pranie brudów” w Kościele jest w moim odczuciu bliskie tej utracie wrażliwości na krzywdę i przemoc. Przemoc zaś zaczyna się od pozornie niewinnych przekonań. Że nie wolno rozczulać się nad sobą. Że trzeba być twardym. Że ból i cierpienie hartuje. Że taka wola Boża. Że starszych trzeba zawsze szanować. Że trzeba siedzieć cicho.

Te wypowiadane w wielu okolicznościach i miejscach przekonania ludzi wierzących, nie tylko kleru, są jak ciosy siekierą, które zabijają pierwotną wrażliwość. Uważność i na siebie, i na drugiego człowieka. Obierają delikatność i współczucie – bo po co one, jeśli wierzymy, że im gorzej jest komuś, tym dla niego lepiej. To przyzwolenie na ból odbiera także świadomość własnych granic – czyli poczucie, co jest dla mnie ok, do ogarnięcia, uniesienia, zdziałania, a gdzie potrzebna jest pomoc albo odmowa. Istnieją taki nurt w polskim katolicyzmie, który za największą zasługę uznaje wytrzymywanie – niesprawiedliwości, zła i to wtedy, gdy najzdrowszy ludzki odruch i elementarna etyka podpowiada, że trzeba powiedzieć „stop”. 

Te przekonania o „wytrzymywaniu” zła odzierają też z czułości, o którą upomniał się Franciszek. Kościół staje się jak wojsko, niewzruszone i gotowe odpierać ataki czyhających zewsząd wrogów wiary (którzy chcą rozmontować jego autorytet, nie zaś przynieść uzdrowienie). Zgadza się: dla żołnierza wrażliwość jest balastem, który utrudnia szybkie podejmowanie decyzji i zabijanie. I nagle tym tropem dochodzimy do kuriozalnego miejsca, gdzie wrogami Kościoła są nazywane skrzywdzone ofiary – jak widzi to ks. Henryk Zieliński (ubolewający nad losem „zgorszonych w Kościele”) czy Stanisław Michalkiewicz (który słowo „trauma” bierze w prześmiewczy cudzysłów). Jeśli można wyśmiewać skutki traumy najobrzydliwszym sarkazmem, to znak, że cel został osiągnięty. Wrażliwość etyczna została wypleniona. Dziecko może zostać poświęcone i zdeptane nogami dorosłych, zapatrzonych w ołtarz. Tylko co, jeśli to był mały, narodzony wśród ludzi i jako człowiek Jezus-dziecko? Przecież utożsamił się z każdym cierpiącym i każdym, któremu dzieje się krzywda.

„Brudy” można prać w takim domu, w którym domownicy je widzą i chcą z nimi coś zrobić. Istnieje jednak taki rodzaj przyzwyczajenia do przemocy, który na nią znieczula. Kobieta bita latami nie zna innej normalności. Dziecko, które jest traktowane jak popychadło, nie wie, że może być kochane. Czasami dzieje się tak, że uwikłanie i bezradność jest tak wielka, że potrzebne jest trzeźwe spojrzenie z zewnątrz, by można było sobie poradzić z tym, co w środku. 

Do rodziny, w której ktoś dostaje ataku szału, wzywa się karetkę psychiatryczną. Gdy słychać bicie, woła się policję. Gdy dochodzi do gwałtu, zgłasza się go na prokuraturę. A gdy ojciec jest pijany, można oczywiście po cichu zawołać pielęgniarkę, która zrobi odtrucie, ale można też poszukać terapii odwykowej. Po to, by zadbać o dobro każdego: najpierw ofiar, bliskich, świadków dramatycznych zdarzeń i wreszcie samych sprawiających krzywdę, dając im szansę otrzeźwienia. A na pewno uniemożliwiając im dalsze krzywdzenie.

Trener, coach, autorka książek i artykułów, współpracuje z Aleteia Polska, zajmuje się wspieraniem relacji w rodzinie i relacji z sobą samym. Prywatnie żona i mama trójki dzieci.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Adam Żak SJ

Rozliczenie z problemem pedofilii w polskim Kościele

Ujawnienie skali wykorzystywania seksualnego nieletnich przez osoby duchowne wstrząsnęło Kościołem w Polsce i na świecie. Reakcje hierarchów były skrajne: od lęku przed ujawnieniem długo skrywanej prawdy po chęć...

Skomentuj artykuł

Dlaczego Kościołowi nie pomoże myślenie, że „brudy pierze się w domu”
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.