Jak możesz być taki niewierzący!
Rośnie w polskim Kościele grupa katolików, którzy wręcz do bólu pielęgnują w sobie postawę starszego brata z przypowieści o synu marnotrawnym. Czyli, w skrócie rzecz ujmując, przyjmują pozę oburzonego przykładnego chrześcijanina, który wkurza się na swoich młodszych braci i siostry, ponieważ, jego zdaniem, nie zasługują oni w pełni na miano katolików, nie mówiąc już o dzieciach Bożych.
Dla polskich starszych braci najważniejsza w chrześcijaństwie jest moralność, a zwłaszcza jej słowna obrona przed innymi. Cechuje ich przy tym wysokie poczucie własnej sprawiedliwości i ortodoksyjności. Czasem niektórzy prześcigają się w gorliwości nawet z Papieżem. Harują bowiem w pocie czoła, żeby zarobić na niebo, bo przecież Bóg za darmo niczego nie daje. W ślad za tym poświęceniem idą oczywiście spore oczekiwania i roszczenia. Nie może być tak, że ten łotr, celnik, nierządnica, cudzołożnik, otrzyma to samo. Nawet jeśli jest ze mną w tym samym Kościele. Co to, to nie.
I tak niemal całą swoją energię trawią na skrupulatne określanie, w oparciu o zalatujące moralizmem i faryzeizmem taryfikatory, kto jest "prawdziwym" katolikiem, a kto już nim nie jest. Świetnie posługują się linijką praw i przepisów, wymierzając zwłaszcza innym, z dokładnością do milimetra, co powinni zrobić, a czego nie. I doskonale wiedzą, dlaczego tak jest, że nie robią, bez konieczności rozmowy i poznania drugiego człowieka. Nie można, broń Boże, zadawać niepokojących pytań, bo od razu uderzasz w fundamenty. Wątpliwości i trudności z wiarą? Są codziennym chlebem tych, co nie wierzą, jak należy…
Starsi bracia Kościoła w tempie wyszukiwarki Google, wygrzebią z encyklik, listów i wywiadów Papieży odpowiednie cytaty, najczęściej wycięte z kontekstu, które mają uprawomocnić ich słuszne przekonania, bo przecież Ojciec Święty powiedział… Jeśli bowiem ktoś śmie w ogóle postawić pytanie, zacznie "po swojemu" komentować encyklikę, z miejsca staje się katolikiem "otwartym". Jeśli ktoś jest niewierzący, to już nic dobrego nie można od niego oczekiwać. Cokolwiek by powiedział, nie ma większej wartości, bo to przecież niewierzący.
Nabrali też godnej podziwu wprawy w wynajdywaniu i przyklejaniu innym rozmaitych łatek. Wyspecjalizowali się w umieszczaniu "nieprawowiernych" w odpowiednich szufladkach swojego umysłu. Czasem mam wątpliwości, czy sam Pan Jezus zdołałby wypełnić wszystkie wymagania, przepisy, formy i rytuały, które, ich zdaniem, należy spełnić, by załapać się na miano prawdziwego chrześcijanina.
Co więcej, w swojej chrześcijańskiej gorliwości mają za złe niewierzącym, że ci nie wierzą, a agnostykom, że się wahają i nie potrafią się zdecydować. Wszak to przecież tylko kwestia dobrej woli - powiadają.
Niektórzy posuwają się jeszcze dalej. Najchętniej chcieliby się pozbyć ze swojego otoczenia i z polskiego krajobrazu wszystkich niewierzących, nieprawomyślnych, niekochających ojczyzny tak jak należy, wszystkich, którzy wydają się być zgorszeniem i zakałą Kościoła. Chcieliby im wręcz odebrać prawo do istnienia.
Kiedy obserwuję spory, swary i podziały (niestety dużo poważniejsze niż w wierszu "Na straganie" Jana Brzechwy): katolik taki, śmaki i owaki, to dochodzę do wniosku, że ciągle brak nam jednego.
Istnieje coś takiego jak akceptacja człowieka na poziomie głębszym niż myślenie, zachowanie i postawy. Z góry uprzedzam, że nie chodzi mi o zawłaszczoną przez niektóre środowiska tolerancję. Właśnie dzięki ewangelicznemu, czyli Bożemu spojrzeniu na każdego człowieka, można bowiem przyjąć każdego, nawet jeśli nie zgadzam się z jego opiniami, realizowanymi wartościami, wyborami i żywionymi do niego uczuciami. O jaką postawę i rodzaj akceptacji tutaj chodzi?
O przyjęcie człowieka na poziomie osobowym, albo inaczej na poziomie istnienia. Bez względu na to, co myślimy i jak postępujemy, w istnieniu jesteśmy wszyscy równi, czy nam się to podoba, czy nie. Całe nasze myślenie o nowej ewangelizacji spali na panewce, jeśli nie zaczniemy od nauki tej postawy, nie tylko wobec ludzi spoza Kościoła, ale najpierw wewnątrz Kościoła. A w Polsce zdaje się to być dużym problemem.
Bóg zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Dlaczego? Bo afirmuje istnienie człowieka, którego sam chciał. Dlaczego ojciec cieszy się, że jego młodszy syn był umarły, a ożył i nie wierci mu dziury w brzuchu, bo niewdzięczny synowiec rozpuścił mu majątek? Ponieważ przyjmuje swego syna na poziomie bycia. Cieszy się, że syn jest.
Tę ewangeliczną postawę wyraziła w prostych słowach św. Teresa z Avili (jutro będziemy ją wspominać). Pisała w "Twierdzy wewnętrznej", że w sercu ludzkim lśni "źródło i słońce jaśniejące, obecne zawsze w pośrodku duszy, chociażby grzechem śmiertelnym zmazanej i nigdy nie traci ono boskiej jasności swojej i żadna złość grzechu nie zdoła zaćmić przedwiecznej jego piękności".
Podobną postawę opisał św. Ignacy Loyola w swojej słynnej uwadze na początku Ćwiczeń Duchowych: "Trzeba z góry założyć, że każdy dobry chrześcijanin jest bardziej skory przyjąć wypowiedź bliźniego, niż ją odrzucić" I dodaje, że jeśli natrafia się na przeszkody w rozumieniu drugiego, jeśli, powiedzmy sobie, czyjaś opinia mnie oburza, to nie powinienem zrównać takiego człowieka z ziemią albo odbierać go jako wroga, który podważa moje utarte wyobrażenia i opinie. Ignacy każe mi robić wszystko, co w mojej mocy, aby drugiego człowieka wysłuchać, zrozumieć i przyjąć jego wypowiedź. Owszem, czasem trudno kogoś zrozumieć, ale jeśli nie będziemy najpierw dla siebie ludźmi, nie będziemy próbowali się wysłuchać do końca, to prawienie kazań o byciu dobrymi chrześcijanami można wyrzucić do kosza.
Takie zrozumienie wyprzedza moralność. Jest wstępem do tego, żeby w ogóle z kimś nawiązać więź. Potem dopiero można dyskutować o wartościach, spierać się o to, co ważne.
Gdyby Bóg postępował z nami wyłącznie według prawideł moralności i naszych wyobrażeń o Nim, już dawno poumieralibyśmy z braku powietrza i wody. Na szczęście, Bóg ma inne miary, zdecydowanie odmienne od sprawiedliwego starszego brata, który pewnie przepędziłby swego młodszego brata na cztery wiatry. Dobrze, że w chwili powrotu marnotrawnego syna starszy był akurat na polu.
Skomentuj artykuł