Kardynalska rewolucja Franciszka
Nieprzewidywalność - to najkrótsza charakterystyka nominacji kardynalskich Franciszka. Taki model zarządzania składem kolegium kardynalskim, które jest także miejscem wyboru kolejnych papieży sprawia, że coraz trudniej przewidywać cokolwiek w kwestii przyszłego papieża.
To nie pierwszy konsystorz, na którym papież nie powołał nikogo z Polski. I to nie powinno specjalnie zaskakiwać. Niczym zaskakującym - w kontekście obecnego pontyfikatu - nie jest obecność wśród powołanych do grona kardynałów biskupów z krajów, gdzie katolicyzm jest mniejszością, a niekiedy skrajną mniejszością (by wymienić tylko prefekta apostolskiego Ułan Bator w Mongolii). Zaskoczeniem nie jest także fakt, że Franciszek narusza tradycyjną eklezjalną precedencję i mianuje kardynałami biskupów, a nie metropolitów, co oczywiście miesza niekiedy układy liturgiczno-administracyjne. Można też powiedzieć, że niczym nowym nie jest także to, że w krajach, w których toczy się ostry wewnątrzkatolicki spór kardynałami zostają raczej biskupi o bardziej progresywnych poglądach.
Czy jednak w tym szaleństwie jest metoda? Co papież Franciszek próbuje osiągnąć taką metodą powoływania nowych kardynałów? Odpowiedź najprostsza, podrzucana zazwyczaj przez stronę konserwatywną, jest taka, że takie nominacje papieskie mają doprowadzić do powołania podczas kolejnego konklawe na papieża kardynała o raczej liberalnych poglądach, który utrwali i będzie kontynuował linię Franciszka. Tyle, że sprawa jest przynajmniej nieco bardziej skomplikowana, bowiem choć widać pewną nadreprezentację nowych kardynałów o poglądach, które określić można mianem liberalnych, to jednocześnie wielu z nowopowoływanych kardynałów z krajów Dalekiego Wschodu, Oceanii czy nawet Afryki o wiele trudniej ustawić według tego klucza. Oni wywodzą się z innej tradycji kościelnej, część z naszych sporów w ogóle ich nie dotyczy, a problemy, z jakimi zmaga się tam Kościół są całkowicie odrębne. Co więcej - gdyby papieżowi chodziło wyłącznie o to, by stworzyć konklawe przewidywalne, to nie wprowadzałby do niego tylu osób spoza głównego nurtu, spoza układu, z peryferiów, bo to czyni cały układ nieprzewidywalnym. Nikt nie wie bowiem, jak ostatecznie zagłosują kardynałowie z Oceanii czy maleńkich diecezji azjatyckich, ani nawet czy rzeczywiście będzie ich łatwo pozyskać dla kandydatów głównego nurtu życia Kościoła (jakkolwiek go zdefiniować). Peryferia, gdy zaczynają się liczyć, potrafią zagłosować w sposób nieprzewidywalny.
Wydaje się więc, że - nawet jeśli w kolejnych nominacjach widać pragnienie utrzymania kierunku obecnych zmian - to nie on jest głównym argumentem za „nieprzewidywalnością”. O wiele istotniejsze jest odwrócenie wektorów. Dotychczasowe centrum Kościoła już nim nie jest. Europa i w nie mniejszym stopniu Stany Zjednoczone, a nawet Ameryka Łacińska podlegają błyskawicznej sekularyzacji, katolików jest tam coraz mniej, a centrum życia Kościoła przesuwa się na globalne Południe. Jest zatem czymś absolutnie naturalnym, że to właśnie stamtąd pochodzi istotna część nowych kardynałów. Franciszek chętnie przypomina też o znaczeniu perspektywy peryferiów, mniejszości, a także misji stąd nie powinna nas zaskakiwać wyraźna nadreprezentacja kardynałów z misji, a także z diecezji, które rzeczywiście są maleńkie, diasporalne, i być może z perspektywy wielkich liczb kościelnych pozbawione znaczenie. Tam także żyje Kościół i jego perspektywa także powinna być obecna w życiu Kościoła czy w wyborze nowego papieża.
Dlaczego zatem, może ktoś zapytać, nie uwzględnia się w kolejnych rozdaniach hierarchów z Europy środkowo-wschodniej? To, nie ma co ukrywać, istotny brak. I nawet nie chodzi o to, że nie ma nowych kardynałów z Polski (to bowiem można tłumaczyć brakiem wystarczająco wyrazistych postaci), ale bardziej o to, że cały region nie jest w istocie reprezentowany. Wyjaśnienie kryje się chyba w perspektywie kurialnej, dla której nasze przestrzenie kościelne są zwyczajnie nieinteresujące, nieznane, a do tego uznawane za przesadnie konserwatywne. Sam Franciszek także zdaje się nie rozumieć akurat naszej części Europy i naszego Kościoła. Można się na to zżymać, ale trudno tego nie dostrzegać, szczególnie, gdy śledzi się szerszą politykę Watykanu wobec Ukrainy, Rosji, ale także Węgier. Brak zrozumienia to najdelikatniejsze określenie. Nic jednak nie wskazuje na to, by coś się miało w tej sprawie zmienić, szczególnie, że w najgorętszych obecnie debatach eklezjalnych polscy, ale też środkowoeuropejscy hierarchowie szczególnie aktywnie nie uczestniczą.
Model nominacji kardynalskich, który dowartościowuje Kościoły małe, mniejszościowe, z dawnych peryferiów, pomijający dotychczasowe precedencje, a także uzależniony całkowicie od woli jednej osoby uświadamia także, że postfeudalny model kardynalatu coraz mniej pasuje do współczesnego Kościoła. Jego wielkość, różnorodność, odmienność problemów z jakimi borykają się poszczególne Jego części wymagają szerokiej reprezentacji różnych stron w konsystorzu, której nie gwarantuje ani model tradycyjny (oparty na tradycjach, zwyczajach, precedencjach), ani oparty na osobistych wyborach model Franciszka. Do tego trzeba by jakiejś głębszej zmiany nie tylko modelu wyboru kardynałów, ale także samego kardynalatu. Ta feudalna instytucja nie odpowiada już dynamicznie zmieniającej się sytuacji Kościoła i świata.
Skomentuj artykuł