Kościół zmienia się na naszych oczach
Dziś Wielki Czwartek. My, księża, trochę bezprawnie przywłaszczyliśmy sobie to święto, bo wcale nie jest “nasze”, ale wszystkich, którzy aktywnie żyją w Kościele. Przecież wywodzi się ono z Ostatniej Wieczerzy, a tam Pan Jezus, biorąc do ręki chleb, nie powiedział: “bierzcie i konsekrujcie”, tylko: “bierzcie i jedzcie”. Polecenia Jezusa wypełnia więc nie ten, kto “konsekruje”, ale kto “spożywa”, kto “je”. Jest to więc święto nas wszystkich. Przy okazji tego święta pozwólmy sobie na odrobinę nostalgii i spójrzmy, jak wiele zmieniło się w Kościele i w jego (oraz naszym) podejściu do “łamania Chleba”.
Od wspólnoty do spełnienia obowiązku
Od samego początku celebrowanie Eucharystii było wydarzeniem wspólnotowym, zgromadzeniem, podczas którego spotykali się ludzie, których łączyła ta sama wiara w Syna Bożego. Przychodzili więc na miejsce zgromadzeń po to, aby się spotkać, ucieszyć widokiem znajomych, i czując duchową więź między sobą, razem się pomodlić. Eucharystia w samej swej naturze ma aspekt wspólnotowy. To dlatego wciąż nieśmiało przypominamy o tym, że parafia powinna być wspólnotą, a przeciwnicy “churchingu” (nie biorąc pod uwagę powodów, dla których ludzie uciekają z własnej parafii) piętnują tych, którzy wybierają inne kościoły. Ten wspólnotowy aspekt w jakiejś formie przetrwał jeszcze w mniejszych parafiach, gdzie ludzie nawzajem się znają i uczestniczenie w mszy traktują też jako okazję do spotkania się i pogadania o wspólnych sprawach. Warto ten element ocalić.
Niestety, złą przysługę zrobiło tu wciągnięcie Eucharystii na listę obowiązkowych praktyk, których niedopełnienie skutkuje ciężkim grzechem. W ten sposób wielu zaczęło traktować niedzielną liturgię jako coś, czego trzeba dopełnić, żeby nie ściągnąć na siebie gniewu Boga. Tym posunięciem Kościół “podreperował” sobie statystyki, ale zrobił to kosztem zredukowania duchowej głębi samego wydarzenia.
Księża, których kiedyś znaliśmy
Wszyscy, którzy na świecie przeżyliśmy już trochę lat, widzimy, jak wiele zmieniło się w zewnętrznej oprawie liturgii. I nie chodzi tu już wyłącznie o zmiany posoborowe. Choć nie brakuje takich, którzy rozpaczliwie bronią atmosfery “wielebności” i godności kapłaństwa, to jednak dziś ksiądz, który chce docierać do wiernych, musi być po prostu człowiekiem. Zewnętrzne znaki, jak sutanna, nie wspominając już o mantoletach, rokietach i pektorałach (kto wie, co to jest?), nie dość, że dla większości są niezrozumiałe, to jeszcze wywołują ironiczny uśmiech i raczej odpychają niż przyciągają do Kościoła. Jednak, wspominając księży, których kiedyś spotkaliśmy i których dobrze wspominamy, widzimy, że w istocie niewiele się zmieniło - bo tak samo kiedyś, jak i teraz ksiądz musi być przede wszystkim dobry, potem pobożny i mądry: to te cechy (nieważne, czy w komży, czy bez) sprawiają, że ludzi pełniących tę posługę, szanujemy.
Najpiękniejsze Eucharystie naszych wspomnień
Msze roratnie (to te odprawiane w Adwencie) w czasach mojego dzieciństwa, spędzonego na podkarpackiej wsi, gromadziły setki ludzi. Odprawiano je o godz. 6 rano. Kościół był pełny. Ludzie już od swoich domów szli z lampionami. Śpiewane pełnym głosem pieśni (bez słów wyświetlanych z rzutnika) wprowadzały taką atmosferę, że rzeczywiście czekało się na święta. Dziś roraty odprawiamy wieczorem. Przychodzi na nie garstka ludzi.
Inne wspomnienie: Rezurekcja. Również odprawiana o godz. 6 rano. Strażacy przy grobie przewracali się widowiskowo. Wszyscy chcieli to zobaczyć. Potem była procesja trzy razy dokoła kościoła i uroczysta msza, po której śniadanie smakowało zupełnie wyjątkowo. Dziś rezurekcji się nie odprawia, bo choć był to zwyczaj mocno zakorzeniony w naszej tradycji, nie wpisywał się najlepiej w logikę liturgii.
To tylko dwa przykłady tradycji, których już nie ma, choć jeszcze niedawno miały się całkiem dobrze i które dobrze pamiętamy. No cóż, Kościół też się zmienia.
Co dalej z nami będzie?
No właśnie. Wobec wszystkich tych zmian, trzeba zapytać, co dalej? Wprawdzie Wielki Czwartek skłania nieco do nostalgicznych refleksji, ale nie możemy przecież zapominać, że przed nami przyszłość, za kształtowanie której wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Nie możemy przecież obrazić się na świat, w którym żyjemy, bo to właśnie do takiego świata posyła nas Pan Bóg. Realizacja powołania, także kapłańskiego, nie polega na pielęgnowaniu wspomnień, ale na upartym głoszeniu Ewangelii w naszych czasach. Myślę, że nasz Pan, który do każdego z nas zwrócił się po imieniu i powiedział “pójdź za mną”, nie obrazi się, gdy będąc już w drodze, z czystej ciekawości zapytamy: “Przepraszam, Panie, ale dokąd my właściwie idziemy? Dokąd nas prowadzisz?”.
Skomentuj artykuł