Kto nas skazuje na gorycz bycia rodzicem
Lato, lipiec, park wodny. Do solankowego basenu wchodzi zgrabna kobieta w ładnym kostiumie. Po chwili dołącza do niej synek, podekscytowany i z szerokim uśmiechem na twarzy. I zaczyna opowiadać.
- Wiesz, mamusiu, to było super! Weszłem…
- Wszedłem, co ty nie wiesz, jak się poprawnie mówi? Wstyd!
- … przez tamten murek…
- Jak mogłeś tamtędy wchodzić, tak nie wolno, co ty sobie myślałeś!
- … i tam było takie coś…
- Takie coś to mi nic nie mówi, co ja, wróżka jestem?
Ku mojemu szczeremu zdumieniu dziesięcioletni na oko chłopaczek wcale się na tym etapie nie poddał, ale usiłował jeszcze opowiedzieć swojej mamie, co było takie super. Byłam pełna podziwu. Ja poddałabym się po drugiej uwadze. Nie dlatego, że lubię się obrażać, ale dlatego, że wiedziałabym już, że dalsza rozmowa nie ma sensu, bo nie jestem słuchana, tylko oceniana. Nie ma nic bardziej frustrującego niż dzielenie się swoją radością – emocją często wrażliwą i ulotną – z kimś, kto jednym zdaniem ścina ją przy samej ziemi.
A dzieciak dzielnie próbował dalej.
Siedzieliśmy z solankowym basenie, małym, mieszczącym w porywach do ośmiu osób; poza mną i moim dzieckiem, z okrągłymi oczami słuchającym tej rozmowy, w baseniku była jeszcze uśmiechnięta babcia z drugim chłopczykiem. On słuchał tego dialogu z uniesionymi brwiami, a jej uśmiech powolutku gasł. Gdy matka, co nie jest wróżką, przeniosła się w końcu w inne miejsce, obie odetchnęłyśmy z ulgą.
Dzieci tylko siedzą w telefonach i nie są zainteresowanie robieniem czegokolwiek z rodzicami – często to słyszę. Diagnoza jest prosta: winne są telefony. Owszem, uzależnienie od smartfona to rzeczywistość bardzo wielu dzieciaków, ale nieustannie nurtuje mnie pytanie, czy gdyby rodzice mieli dla nich uwagę, a nie wyłącznie uwagi, i to przykre – czy wtedy byłoby inaczej. Czy nie uciekałyby w rzeczywistość, w której co chwilę trafia do ich mózgu łyk koktajlu z endorfinami, gdyby tak samo pozytywne odczucia dawała im obecność ich bliskich.
Dzieciaki potrzebują życzliwej obecności. Teraz. Nie jutro, nie gdy znikną nasze problemy, gdy wyrobimy do końca nadgodziny, gdy skończy się serial, gdy wrócimy z długich zakupów. Najpierw, nie potem. Dzieciaki potrzebują naszego miłego bycia. Naszej uprzejmości. Drobnych gestów, które mówią o tym, że są dla nas ważne, że spotkanie z nimi to przyjemność, nie przykry rodzicielski obowiązek. Potrzebują czuć, że je lubimy. Potrzebują słuchania bez oceniania, czasu na to, by opowiedzieć o swoich emocjach i przeżyciach bez tego cholernego, strofującego przerywania.
Jeśli zamiast poczucia, że są dobre, kochane, że się po prostu cieszymy z tego, że są, dajemy im naszą nieżyczliwą obecność, pójdą w końcu gdzie indziej. Prawdopodobnie prosto w objęcia internetu. I to my, rodzice, będziemy za kilka lat płakać, że dzieci już nie chcą z nami rozmawiać, że nudzi ich wspólna aktywność, że już nas nie lubią i wolą samotność ze smartfonem, niż nasze towarzystwo.
Ale wtedy będzie już za późno.
I choćbyśmy się kiedyś w końcu opamiętali, ogarnęli, nauczyli takiego bycia w relacji, które zaprasza, a nie zniechęca, docenia, nie ocenia – one już nam nie uwierzą. Popatrzą dziwnie, zapytają, czy zwariowaliśmy, wzruszą ramionami i wrócą do swoich spraw, zastrzegając, żeby się do nich nie wtrącać.
Lata nieżyczliwości, strofowania, ścinania ich radości przy samej ziemi przyniosą nam cierpkie odsetki. A za taki kapitał można nabyć wyłącznie dobrze zawekowaną na zimę życia gorycz bycia rodzicem.
Skomentuj artykuł