Sharenting - rodzice uwiedzeni przez bezmyślność
Siedmioletni Bartek przeżywa dramat. Genetycznie jest dziewczynką, ale czuje się chłopcem – a w szkole nie chcą go zaakceptować jako chłopca. I jest problem. O jego historii piszą Wysokie Obcasy. Na górze tekstu – zdjęcie dziecka z mamą.
Patrzę na to zdjęcie i nie mogę uwierzyć. Nie w historię – to inna rzecz. W to, jak łatwo można przyjąć, że wizerunek mojego dziecka jest moją własnością i mogę go wykorzystywać, jak chcę i gdzie chcę. A to zwykłe, i bardzo niebezpieczne, kłamstwo.
Temat sharentingu, czyli pokazywania zdjęć swoich dzieci w mediach społecznościowych bez dbania o ich prywatność i dobre imię, co trochę przewija się przez społeczną dyskusję. Zdjęcia na nocniczkach i w negliżu, wrzucane w sieć, w której nic nie ginie, a za kilka lat koledzy wykorzystają je do psychicznego gnębienia dzieciaka z beztrosko wrzuconej na Facebooka foty – to są prawdziwe historie i dzieją się coraz częściej. Ale ta historia jest jeszcze inna. To nie jest prosty sharenting na Facebooku czy Instagramie. To jest rzecz o wiele większym i poważniejszym zasięgu. Ogólnopolskim i medialnym. Zostającym w czeluściach internetu na zawsze.
Tak, na zawsze.
Nawet, gdy tekst zniknie ze strony wydawcy – można bardzo łatwo znaleźć jego archiwalną wersję. W internecie naprawdę trudno jest sprawić, żeby coś raz opublikowanego zniknęło bez śladu.
Jaka jest skala zjawiska? Ogromna. Jeszcze kilka lat temu w mediach społecznościowych królowały ze swoimi zdjęciami dzieciaki ledwo nastoletnie, teraz, gdy widzą, jak złe skutki może to przynieść, stały się o wiele ostrożniejsze.
Ale nie rodzice.
Zdjęcia dzieci do sieci wrzucają matki, ojcowie, babcie i ciocie. I mamy w internecie pełen wybór: zdjęcia na nocniczku i podczas brudzenia się jedzeniem. Trzylatki uśmiechnięte do fotografa szczerbatym uśmiechem. Pięciolatki w sytuacjach życiowo różnych. Na nartach i na plaży. Gorzej, gdy to już nie tylko zdjęcia, ale filmiki: czasem urocze, kiedy indziej – szydercze.
Czemu wrzucamy?
Bo nam się to wydaje takie proste, niewinne, powszechne. Wszyscy wrzucają. A to, że niektórzy na konta dostępne tylko najbliższym, a inni – na publiczne profile na Instagramie – co za różnica…
A różnica jest. Ogromna. I skutki będą straszne.
Gdy nasze słodkie maluszki za kilka lat zostaną wyśmiane przez rówieśników, to raz. Gdy wszyscy koledzy ze studiów dziś siedmioletniego Bartka – a wtedy już może znowu Zosi – będą od podszewki znali całą jego trudną historię… - i będą mogli wyśmiać ją na TikToku czy cokolwiek wtedy będzie modne, ilustrując opublikowanymi lata wcześniej zdjęciami, to dwa. Jest jeszcze trzy: półpornograficzne treści tworzone z myślą o pedofilach, na których ściągnięte z internetu zdjęcia słodkich maluszków uzupełniane są w programie graficznym o – delikatnie mówiąc – męskie przyrodzenia mające widocznych właścicieli, po czym wysyłane na czarny rynek dziecięcej pornografii.
Tak, to wszystko już się dzieje.
Dzieciaki prześladowane przez rówieśników popełniają samobójstwa, a matki słodkich trzylatek gwałconych przy pomocy programów graficznych nie szlochają ze wstydu po nocach tylko dlatego, że nie dla nich jest przygotowana dziecięca pornografia.
Nie możemy dawać się uwodzić bezmyślności. Zwłaszcza wtedy, gdy chodzi o nasze dzieci.
Bo to my, rodzice, jesteśmy za nie odpowiedzialni. Za ich dobrostan, za ich szczęście, za ich przyszłe życie, budowane na fundamentach naszych dzisiejszych decyzji, naszej wiedzy, naszej mądrości. Jesteśmy odpowiedzialni za to, jak (albo bardziej: czy) je pokazujemy światu. Zwłaszcza światu w jego obecnym kształcie, chciwie pragnącemu wciąż nowych i nowych historii, nowych zdjęć do lajkowania, coraz bardziej intymnych, nigdy dotąd na taką skalę nie udostępnianych szerokiej publiczności treści do pożarcia.
Ale to nam, nie światu, będzie się to odbijało czkawką.
Dlatego to my musimy nieustannie sprawdzać, czy to, co robimy, jest wciąż dobre i czy będzie mieć dobre skutki. Oczywiście, nie wszystko wiemy – ale nasza odpowiedzialność polega na tym, by na czas się dowiedzieć.
To nie jest łatwe. Nigdy nie było, a w czasach rozhulanego internetu, w którym można znaleźć pozornie logiczne argumenty za i przeciwko każdemu pomysłowi, każdej idei, każdemu rozwiązaniu, jest jeszcze trudniejsze. Potężna polaryzacja społeczeństwa i dodana do niej równie potężna potrzeba przynależności sprawiają, że by tę naturalną potrzebę zaspokoić, jesteśmy w stanie wiele znieść i wiele przyjąć. Czasami wbrew sobie. Czasami w dobrej intencji. Ale by z małego człowieka wyrósł mądry, niepogubiony, nie potrzebujący terapii duży człowiek, nie wystarczy dobra intencja - jeśli nie towarzyszy jej myślenie i ciągłe ocenianie propozycji, które ma dla nas, rodziców, świat. A jest jeszcze ta nieustanna presja, to ciągłe oczekiwanie, płynące z otaczającej nas rzeczywistości, by się w jakąś grupę przynależności wpisać, coś w niej znaczyć, czymś w niej zabłysnąć. Albo po prostu niczym się nie przejmować i robić tak, jak widzimy, że robią inni, nie pytając, co z tego wyniknie, bo skoro wszyscy wrzucają fotki dzieci, co złego może się stać?
Dlatego nasz pierwszy obowiązek to jest – myśleć.
Myśleć o tym, jakie konsekwencje będą mieć nasze, rodzicielskie decyzje. Czy publiczne pokazanie twarzy siedmioletniego dziecka i publiczne opowiedzenie jego historii, która (niestety) ma zagrać na emocjach odbiorców, nie sprawi, wcale nie przypadkiem, że za kilka lat ten dzieciak stanie na skraju przepaści rozpaczy. Zwłaszcza, że to historia, która ciągnie się w mediach od czasu, od kiedy trzyletnia Zosia zdecydowała, że jednak czuje się chłopcem…
Nie znam osobiście ani mamy, ani dziecka, ani tych wszystkich drobnych szczegółów historii, które - jak zawsze w takich sprawach - są kluczowe. Ale myślę sobie w tym kontekście, że to czasami aż przerażające, jak wiele zależy od nas, rodziców – i od tego, w co wierzymy. I wcale nie mam tu na myśli religijnego (lub nie) wyznania, ale zestaw przekonań, co do których mamy mocne wrażenie, że są prawdą i przyniosą dobro. Co do których świat mówi nam: a co się przejmujesz, możesz wierzyć, w co tylko chcesz, jeśli tak ci się podoba. Wierzysz w lajki i zdobywanie popularności na Instagramie zdjęciami swoich przebranych za pszczółki dzieci? Możesz wierzyć, proszę bardzo.
I tak właśnie jest: możemy wierzyć, w co tylko chcemy.
Pytanie, jakie będą tego konsekwencje, bo poniosą je właśnie nasze dzieci.
Jeśli będziemy bezkrytycznie przyjmować, że pokazywanie dzieciaków w internecie jest dla ich przyszłego życia doskonale obojętne – to gdy nadejdzie moment kryzysu, nic nas, rodziców, nie uratuje. Nic. Jeśli damy się bezmyślnie uwieść Facebookowi, skusić medialnemu sharentingowi, jeśli uwierzymy, że nic się przecież nie stanie – możemy niewyobrażalnie dużo stracić. Zwłaszcza, że pierwsze pokolenie sharentingu dopiero nam dorasta i nie wiemy, jakie jeszcze będą jego konsekwencje.
A gdy się już dowiemy – wtedy będziemy płakać.
Bo z bezmyślności – raczej prędzej niż później – bezlitośnie rozliczy nas życie. I nie przyjmie tłumaczeń, że nie wiedzieliśmy, nie pomyśleliśmy, że głupio daliśmy się uwieść idei, że ważne jest tylko to, czym na fotach podzielimy się ze światem.
Skomentuj artykuł