Najpierw małżeństwo, potem seminarium?
Historia ma miejsce podczas rekolekcji weekendowych, chociaż nazwa "rekolekcje" w tym wypadku to oczywiście lekka przesada, gdyż chodziło o zaledwie dwa pełne dni spędzone razem w domu pielgrzyma, w Nadrenii, z młodymi "singlami", ale również z kilkoma rodzinami mającymi małe dzieci.
Trzy spośród nich miały niemowlaki. Wprawdzie w plan dnia wpisana była Msza św., rozmyślanie, dzielenie się świadectwami, ale były tam również zwykłe rozmowy oraz śpiewanie, nie tylko pieśni religijnych, lecz także świeckich piosenek, była argile (fajka wodna) i lokalne piwo. Na szczęście nie o nazwę chodzi, ale o spotkanie żywych ludzi, ich żywe problemy i odniesienie tego do żywej obecności Boga, w którego wierzyli w ich ojczystej ziemi i pragną być z Nim związani również na ziemi, do której przybyli.
Jakimś sprawdzianem tego, co tutaj przeżywają, były ich rozpogodzone twarze, ich rozmowy, zarówno te zwykłe, przy stole, podczas posiłków, jak i te oficjalne - w sali spotkań oraz te prywatne, które prowadzili, chodząc po placu przed kościołem czy siedząc na ławce w ogrodzie. Szczególnie pamiętam jedną osobę. Zwróciła moja uwagę radość bijąca z jej oczu.
Był to młody inżynier z Damaszku, który drugiego dnia rekolekcji poprosił mnie o rozmowę. Jego twarz była jak zwykle uśmiechnięta i nawet gdy poważniała, bo koncentrował swoje myśli na jakimś poważnym problemie, to i tak miał uśmiechnięte, błyszczące radością oczy. Pogoda, którą miał w sercu, nie chciała siedzieć cicho. Chciała się zamanifestować, chciała innym o sobie powiedzieć, aby też mogli się cieszyć.
Ja również należałem do tych ludzi. Nie chodziło o żadną radę, chociaż tak sformułował swoją intencję, gdy prosił mnie o rozmowę. Nie chodziło o nią, bo już na wstępie powiedział, że decyzja została podjęta i jest z niej bardzo zadowolony. Nie chodziło mu nawet o potwierdzenie słuszności tej decyzji, ale o podzielenie się ze mną radością, którą czuł z jej powodu, i w związku z tym, mówiąc krótko, chodziło mu o pobłogosławienie tej radości.
Po krótkim wstępie wyjaśniającym jego sytuację rodzinną - jego ojciec i matka są już staruszkami i tylko najmłodszy brat jest teraz z nimi - powiedział, jaką drogą dostał się do Niemiec, jak trudno mu się było zdecydować na wyjazd, bo jako najstarszy syn to on przede wszystkim odpowiadał za rodzinę. Nie chciał stracić szansy zadomowienia się w Europie. Kilka razy powtórzył z przekonaniem: "al hamdu lillah", czyli "dzięki Bogu". Nie był to absolutnie zwrot zdawkowy, ale można było w nim wyczuć szczerą wdzięczność Bogu za to, że udało mu się szczęśliwie przepłynąć morze i znaleźć życzliwe przyjęcie w tym kraju, że uczy się teraz języka, będzie nostryfikował swój dyplom i jest nadzieja, że otrzyma pracę w swojej specjalności.
Potem jednak zaskoczył mnie, bo powiedział, że nawet jeśli będzie pracował w swoim zawodzie, to myśli o tym tylko jako o sytuacji przejściowej, bo inaczej jest zorientowany życiowo. To właśnie mnie najbardziej zaskoczyło w prowadzonej z nim rozmowie, ale jednocześnie wyjaśniło tajemnicę jego nieustannie radosnych oczu. Nikomu jeszcze o tym nie mówił, chociaż myśli na ten temat miewał już od dziecka. Oddalał je zawsze od siebie, obawiając się, że to złudzenie. Szczególnie podczas wojny w jego kraju nie pozwalał sobie na nie, traktując je jako niebezpieczną ucieczkę od życiowych realiów. Jako najstarszy syn musiał myśleć przede wszystkim o znalezieniu środków na utrzymanie rodziny. W warunkach wojny ten obowiązek był dla niego miażdżący.
Nie był w stanie normalnie myśleć, będąc nieustannie pod presją piętrzących się trudności ekonomicznych, ciągłego zagrożenia ich i ewentualnością powołania go do wojska, bo właśnie zaczynał się pobór rezerwy, do której on przeszedł przed kilku laty. Z prawdziwą ulgą, którą wyczuwało się w jego głosie, mówił, że dopiero teraz i dopiero tutaj, w kraju, w którym nie ma wojny, dostrzegł, jak bardzo wcześniej był sparaliżowany duchowo i jak mało w związku z tym rozumiał siebie. Dopiero teraz stało się dla niego jasne, co towarzyszyło mu od dzieciństwa. Jednak to nie była fantazja ani próba ucieczki od rzeczywistości, gdy myślał o kapłaństwie. Dziś wie na pewno, że Pan Bóg powołał go do tego, aby został księdzem. Mówił o tym z niekłamaną radością.
"Al hamdu lillah, teraz jestem szczęśliwy" - powtórzył kilka razy to nietypowe wyznanie. Teraz wie, jakie jest jego powołanie. Wie na pewno, że ma być księdzem, i wie na pewno, że jego powołanie kapłańskie związane jest nierozerwalnie z "pragnieniem założenia rodziny i związania się węzłem małżeńskim z kobietą". Przez długi czas, nie wie dlaczego, wydawało mu się, że pierwsze powołanie wyklucza to drugie, ale teraz już wie na pewno, że oba te powołania stanowią w nim jedno i z tego właśnie powodu czuje się bardzo szczęśliwy. Postanowił już właśnie podjąć pewne konkretne kroki po tych rekolekcjach.
Będzie rozmawiał o swojej sprawie z biskupem Horanu, jego rodzimego greckokatolickiego Kościoła. Wie o tym, że będzie musiał podjąć studia teologiczne i chciałby to zrobić jak najprędzej. Marzy też o znalezieniu dziewczyny, która chciałaby poślubić go i zostać w przyszłości żoną księdza. W katolickich Kościołach obrządków wschodnich istnieje starodawne prawo pozwalające udzielania święceń kapłańskich mężczyznom żonatym. W jego przypadku zatem najpierw powinien się ożenić i dopiero po pewnym czasie wspólnego, zgodnego pożycia małżeńskiego będzie mógł uzyskać święcenia kapłańskie.
Dodał jeszcze, pół żartem, pół serio, że w ubiegłym roku przyjechał z Niemiec do Krakowa, z kilkoma kolegami, aby wziąć udział w Światowych Dniach Młodzieży. Byli oczarowani tym, co w Polsce widzieli i co przeżyli, i dodał jeszcze ze wschodnią emfazą, że "polskie dziewczęta są najpiękniejsze na świecie". Brzmiało to trochę tak, jak gdyby mnie zobowiązywał do wystąpienia w roli swata, co na Wschodzie wcale nie jest takie rzadkie i ani pozbawione sensu.
Zygmunt Kwiatkowski SJ - jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii
Skomentuj artykuł