Nie chcę, by dawano mi rolę w Kościele

Nie chcę, by dawano mi rolę w Kościele
(fot. shutterstock.com)

Kiedy słyszę, że podczas Synodu o młodzieży w Watykanie, biskupi będą zastanawiać się nad rolą kobiet w Kościele, czuję, jak wstrząsa mną wściekłość.

Nie trzeba być przecież wybitnym teatrologiem, by wiedzieć, że "rola" jest czymś, co zostaje komuś nadane. Kolejna jałowa debata o tym, jaką funkcję (sic!) powinny pełnić kobiety w Kościele, nie sprawi, że wyrwiemy się z nieprzystosowawczych schematów. Tym, o czym musimy rozmawiać, nie jest rola kobiet czy mężczyzn we wspólnocie, ale raczej sens determinizmu płciowego w Kościele.

Przeoczenie lub coś więcej

Kiedy chodziłam do szkoły podstawowej (ależ to było dawno!), w mojej klasie obowiązywała zasada, że nie wolno jest mówić o nieobecnych - a tym bardziej w ich imieniu. To, co dzieje się obecnie na Synodzie o młodzieży, godzi więc w zasady, które wielu uczniom - w tym mnie samej - przez lata wpajali ambitni pedagodzy. Kiedy przejrzymy zdjęcia z watykańskiego zgromadzenia, naszym oczom ukaże się rzeczywistość łudząco podobna do tej, którą na jednej ze swoich grafik uwieczniła Marta Frej (tak, wiem, że powołanie się na to nazwisko może zaowocować falą hejtu w komentarzach, ale, jak mówi młodzież -YOLO!).

DEON.PL POLECA

Oto odziani w biskupią purpurę i koloratki mężczyźni mówią "o kobietach (w tym przypadku <<o młodzieży>>) wiemy wszystko!". Osoby duchowne, a więc jakby nie było - mężczyźni - dyskutują w Watykanie o przyszłości młodzieży, a więc także przyszłości Kościoła. Chęć rozmowy o problemach młodych ludzi oraz ich pojmowaniu Boga to piękna inicjatywa - ale, jakby nie patrzeć, połowę młodej ludzkości stanowią kobiety.

Ich nieobecność podczas spotkań synodalnych może wynikać z dwóch rzeczy: albo z tego, że ktoś przeoczył istnienie kobiet wśród ludu Bożego, albo... że uznano, iż nie ma potrzeby zapraszania kobiet do rozmów o przyszłości Kościoła. I chyba nic nie poradzę na to, że mój przekorny umysł skłania się ku uznaniu za prawdziwą tej drugiej opcji...

Sen lewaka czy normalność?

W tym miejscu należałoby chyba zadać pytanie, czemu w ogóle miałaby służyć obecność kobiet na Synodzie o młodzieży. Myślę, że odpowiedź jest tak prosta, że nie wymaga właściwego publicystom wywijania słowami: kobiety powinny być obecne na Synodzie, ponieważ  również są w świecie i w Kościele. W dodatku, dorosłe kobiety są w stanie mówić we własnym imieniu, wyrażając własne potrzeby, oczekiwania oraz opowiadając o swoich problemach. Brak kobiet na Synodzie jest nie tylko dowodem na to, że otwarcie oraz reforma Kościoła - przynajmniej w pewnych obszarach - jest bardziej kosmetyczna, niż dogłębna.

Najlepszą zmianą w Kościele byłoby dopuszczenie do głosu tych wszystkich, o których lubimy snuć wyobrażenia - a największą grupą tychże są właśnie kobiety. Kościelni dostojnicy lubią rozprawiać o "kobiecym geniuszu" (będącym, niestety, rodzajem anachronicznego myślenia w nieco ładniejszym wydaniu) oraz szczególnym uposażeniu kobiety do dzielenia się sobą - jednak dopóki nie wybrzmi głos samych zainteresowanych, to będą to jedynie "fantazje na temat", a nie rzetelna dyskusja, której wymaga od nas czas przemian obyczajowych.

W czasie, gdy na półkach chrześcijańskich księgarni można znaleźć "Emancypantki" Zuzanny Radzik (czyli opowieść o kobietach, które budowały wspólnotę Kościoła), a na wydziałach teologicznych coraz częściej można spotkać kobiety, ogromnym błędem jest pominięcie ich przy wyborze uczestników Synodu. Współczesne kobiety coraz częściej są świadome swojej podmiotowości - dlatego też chcą (i powinny!) być nie przedmiotem dyskusji synodalnych, lecz ich pełnoprawnymi członkiniami.

Ja sama (oraz wiele innych wierzących kobiet) oczekuje od biskupów nie tego, że z zatroskanym czołem będą się pochylać nad rolą kobiety w Kościele - czyli de facto próbować tę rolę wyznaczyć. Nadszedł czas na to, by biskupi dostrzegli, że my, kobiety świeckie i konsekrowane, od wieków różne role w Kościele odgrywamy. Jesteśmy przecież nie tylko tymi, które poślubiają i rodzą katolików, ale też mamy własne potrzeby duchowe - a także zasoby, którymi możemy się ze wspólnotą dzielić. Prawdą jest, że młyny Kościoła mielą powoli - ale jednak mielą.

A przynajmniej mielić powinny. Nikt, kto jest mocno zakorzeniony we wspólnocie nie chce, by Kościół rzucał się w ramiona wszelkich nowych ideologii - ale informację o tym, że kobiety składają się nie tylko z macicy oraz dobrodusznego uśmiechu, lecz także w pełni wykształconego mózgu, w którym ulokowana jest chęć samostanowienia, purpuraci powinni już dawno przyswoić. A konsekwencją tego przyswojenia powinna być obecność kobiet tam, gdzie rozmawia się o tym, co bezpośrednio ich dotyczy.

Ponurym paradoksem jest w tym wszystkim to, że Kościół widzi kobiety głównie w roli wychowawczyń - ale jednocześnie kościelni decydenci nie widzą potrzeby zapraszania zajmujących się wychowaniem (na przykład na szczeblu akademickim) kobiet do synodalnego "tajemnego kręgu". I nie,  nie chcę bronić tezy, że "naturalną" rolą kobiety jest wychowanie przyszłych pokoleń. Ja po prostu stoję po stronie normalności polegającej na tym, że gdy mówi się o sprawie istotnej dla pewnej grupy osób, to w pierwszej kolejności ich samych należy zapytać o zdanie.

Kościół nie jest samotnikiem

Ale nie bądźmy dla ojców Synodalnych nazbyt surowi. Nie można przecież przyjąć, że Kościół jest jedyną instytucją, która mierzy się obecnie z przemianami kulturowymi. Pytania o to, czym są dzisiaj role płciowe oraz - mówiąc szerzej - czym w ogóle jest męskość i kobiecość dotyczy dzisiaj nie tylko wspólnot religijnych, ale także całych społeczeństw. Postrzeganie męskości i kobiecości przez pryzmat zupełnej dychotomii odchodzi już do lamusa (i do świata niektórych bardzo konserwatywnych, prawicowych mediów).

W świecie aktywnych zawodowo kobiet oraz mężczyzn, którzy chcą być zaangażowanymi ojcami, coraz trudniej jest twierdzić, że istnieje coś takiego, jak typowo kobieca czy męska natura. Oczywiście, współczesna psychologia nie twierdzi, że nie występują żadne różnice między zachowaniami kobiet i mężczyzn (co usiłuje nam wmówić część prawicy), ale jednocześnie wiemy, że ogromną rolę w kształtowaniu się osobowości człowieka odgrywa nie tyle sam fakt posiadania konkretnej płci biologicznej, co raczej oczekiwania rodzinne i społeczne związane z płcią.

Nie ma sensu dłużej bronić tezy, że kobiecość w sposób "naturalny" indukuje słabość i potrzebę poddania się, zaś męskość - odwagę oraz sprawczość. Osoba, która ma skutecznie radzić sobie z wymaganiami współczesnego świata, musi mieć rozwinięte zarówno cechy, które uważa się za stereotypowo męskie (wytrwałość, siła, pewność siebie) jak i kobiece (empatia, wrażliwość na potrzeby innych, umiejętność dostrzegania detali).

Pytanie o to, czy możemy w ogóle jednoznacznie definiować męskość i kobiecość, nie jest prowadzonym przez genderystów atakiem na "naturalny" porządek świata, lecz w pełni uzasadnioną refleksją, która bierze swoje źródło w rozwoju nauki. Kościół, kultura oraz nauki społeczne stoją teraz przed ogromnym wyzwaniem: musimy zrezygnować z "nadawania innym ról" (czyli pożegnać zręby feudalizmu), na rzecz redefinicji takich pojęć, jak męskość, kobiecość czy tożsamość płciowa.

Oczekiwanie, że nasz Kościół błyskawicznie udzieli odpowiedzi na te trudne pytania, byłoby - moim zdaniem - nieroztropne. Chciałabym jednak, by tych mnożących się wątpliwości nie zbywano milczeniem lub sugestiami, że stanowią one formę ataku na "naturalny porządek". Pytań, które zadaje epoka, nie należy bagatelizować, lecz z uwagą  ich wysłuchać.

Przecież to właśnie umiejętności słuchania Założyciel Kościoła wymagał od osób, które posiadają uszy.

Angelika Szelągowska-Mironiuk - psycholog i copywriter. Wierząca i praktykująca. Prowadzi bloga katolwica.blog.deon.pl

Psycholog i copywriter. Wierząca i praktykująca. Prowadzi bloga katolwica.blog.deon.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie chcę, by dawano mi rolę w Kościele
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.