Nie czuję się „pokoleniem JP2”

Nie czuję się „pokoleniem JP2”
(fot. Facebook / Karina Seweryn)

Polska płonie, a każdy kto temu zaprzecza, albo nie docenia skali kryzysu, albo oszukuje sam siebie. Razem z Polską, w wyniku wieloletniego sojuszu ołtarza z tronem, płonie też Kościół — i to na wielu różnych poziomach. I albo ten ogień nas zniszczy, albo oczyści. Tertium non datur.

W ostatnich dniach i tygodniach w polskim Kościele, i w samym kraju wydarzyło się tak dużo, że nawet najbardziej wybredni publicyści — i to od prawa do lewa — nie powinni narzekać na brak tematów i okazji do prężenia retorycznych muskułów. I o ile bieżącą polityką interesuję się raczej w ramach medialnych igrzysk, czy tzw. guilty pleasure, to osobiście wolę, gdy tematy związane z Kościołem nie nasuwają się same — bo jakoś tak to już jest nad Wisłą, że kiedy najpopularniejszym hasztagiem na Twitterze staje się #kościół, to prawie zawsze oznacza to złe wieści.

Tragiczne combo, o które nikt nie prosił, ale być może wszyscy zasługiwali

Najpierw byliśmy świadkami żenujących incydentów w salezjańskim klasztorze w Poznaniu, gdzie suspendowany były zakonnik wdał się w szarpaninę z policją interweniującą podczas „nabożeństwa”, w trakcie którego ksiądz ostentacyjnie łamał tzw. reżim sanitarny. Potem na oczach całej Polski autokompromitacji dokonał kard. Stanisław „Nie pamiętam” Dziwisz w słynnym już wywiadzie z Piotrem Kraśką. Chwilę później nastąpiło apogeum społecznych napięć spowodowane kwestią naruszenia przez polityków kompromisu aborcyjnego (i choć to kwestia stricte polityczna, to Kościół na własne życzenie stał się jedną ze stron konfliktu). W tzw. międzyczasie mieliśmy jeszcze kwestię skompromitowanego kard. Gulbinowicza, a jakby wszystkiego było mało, niczym zwiędła wisienka na tym dziwacznym torcie, na tapecie wylądował wstrząsający materiał Marcina Gutowskiego w TVN24.

Reportaż „Don Stanislao” nie tylko odsłonił kulisy mrocznej strony działalności kardynała Dziwisza, ale obnażył również w pełnej krasie to, co przebijało już ze wspomnianej rozmowy hierarchy z redaktorem Kraśką: butę, cynizm, apodyktyczność i źle pojmowany klerykalizm purpurata, który dla wielu Polaków przez wzgląd na przyjaźń z Janem Pawłem II, sam jawił się w ich percepcji jako człowiek święty. Opublikowany przez Watykan dzień po premierze reportażu Gutowskiego raport w sprawie byłego kardynała Theodore’a McCarricka, który nie tylko potwierdza obraz moralnego upadku Stanisława Dziwisza, ale jednocześnie rzuca cień na „papieża Polaka”, tylko dolał oliwy do ognia trawiącego publiczną debatę.

Nie jestem pokoleniem JP2 i może dlatego łatwiej mi o dystans

Nie czuję się „pokoleniem JP2”. Mimo że przyszłam na świat za pontyfikatu Karola Wojtyły i pewnie jak każdy dzieciak urodzony w latach 90. fakt, że papieżem jest Polak, uważałam za dość oczywisty. A jednak kiedy umarł Jan Paweł II (miałam wtedy 14 lat), czułam, że stało się coś ważnego: że kończy się jakaś ważna epoka, że dziecięce założenie pt. „papież równa się pogodny ksiądz z Wadowic” nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Pamiętam transmisję z pogrzebu, płacz mamy i klęczenie przed telewizorem. Niestety, pamiętam również późniejszy ekspresowy proces beatyfikacyjny, a później kanonizacyjny. Dlaczego niestety? Ano dlatego, że już wtedy raziła mnie atmosfera festynu, w jakiej wynoszono Karola Wojtyłę na ołtarze. Byłam wtedy studentką i mieszkałam już w Warszawie. Zbyt dobrze pamiętam inwazję wizerunków Jana Pawła II i flag papieskich w przestrzeni publicznej, która raczej odpychała, niż zachęcała do głębszego pochylenia się nad dziedzictwem „papieża z dalekiego kraju”. Było w tym dużo jarmarku, pompatyczności i tak intensywnego sklejenia sfery sacrum i profanum, że ten biało-żółty koktajl był po prostu nie do zniesienia. Pamiętam, że już wtedy pomyślałam sobie, że polski Kościół, ręka w rękę z władzami państwowymi robią wszystko, aby zniechęcić młodych ludzi do studiowania papieskich encyklik. Patrząc na to, jak szybko JP2 stał się memem (do tego stopnia, że internauci kpią z godziny jego śmierci), myślę, że moje ówczesne przeczucie było trafne — choć po stokroć wolałabym nie mieć racji.

Być może dlatego, że urodziłam się już w wolnej Polsce, szyld „pokolenia JP2” jakoś zawsze wydawał mi się obcy i odległy. Podobnie zresztą jak ikona Lecha Wałęsy — choć moje starsze rodzeństwo i znajomi do dziś traktują ówczesne legendy Solidarności z nabożeństwem zbliżonym do postrzegania Jana Pawła II, ja nie mam problemu z dostrzeżeniem w tych ludziach skaz. Nie ze złej woli, ale przede wszystkim z głębokiej potrzeby widzenia człowieka w człowieku, nawet w tym najbardziej zasłużonym. A błędy czy niedoskonałości są w tę naturę wpisane, czy nam się to podoba, czy nie.

Nie jestem wdzięczna kard. Dziwiszowi

Jednocześnie mam w sobie dużą niezgodę na wrzucanie wszystkich do jednego worka. Choć w ostatnim czasie to duża pokusa, staram się nie ulegać swojemu antyklerykalizmowi i nie przelewać rozgoryczenia czynami i postawą hierarchów na cały Kościół hierarchiczny. Podobnie rażą mnie takie akty w drugą stronę — dlatego opublikowane 10 listopada oświadczenie abp. Stanisława Gądeckiego było dla mnie szokujące. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski napisał w nim, że „Kościół w Polsce jest wdzięczny ks. kardynałowi za jego wieloletnią służbę przy boku św. Jana Pawła II”. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem, bo Kościół to również wierni, a nie tylko hierarchowie. Tym samym arcybiskup Gądecki wypowiedział się również w moim imieniu, a przecież wdzięczność to ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi na myśl w związku z kardynałem Dziwiszem. Zabrzmiało to jak fraza „Kościół to ja”, niebezpiecznie zakrawająca o absolutyzm. A na to nie ma mojej zgody. Kościół to ja, ty i cała rzesza innych osób o różnej wrażliwości, poglądach, a tworzenie z niego jednorodnego monolitu jest po prostu nieuczciwe i fałszujące prawdziwy obraz wspólnoty. W tym kontekście jeszcze bardziej szokują mnie oceniające i dla wielu katolików i katoliczek raniące wypowiedzi księży w związku z protestem kobiet, który z taką siłą przetoczył (przetacza?) się przez Polskę.

Granat w rozżarzonym piecu

Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji i tzw. przesłanki eugenicznej wydane w samym szczycie pandemii dało efekt zbliżony do granatu wrzuconego do rozżarzonego pieca. Eksplozja emocji i społecznej niezgody na manipulowanie przy i tak kruchym „kompromisie” (cudzysłów jest tu celowy, wszak kompromis niestety właśnie na tym polega, że nigdy nie zaspokoi w pełni oczekiwań żaden ze stron) z 1993 r. wywiodła na ulice setki tysięcy osób i skupiła jak w soczewce największe i najbardziej

jaskrawe słabości naszego państwa: brak dialogu społecznego, pychę władzy, ogromne zmęczenie Polek i Polaków nieudolnością rządu w walce z koronawirusem i frustrację związaną z wieloletnim mariażem tronu i ołtarza. Każdy mógłby pewnie rozszerzyć tę listę o kolejne podpunkty - wszystko to sprawia, że trudno ująć w jakiekolwiek ramy (społeczne, ideowe czy poglądowe) kolejne demonstracje z polskich miast i miasteczek. Z perspektywy człowieka wierzącego najboleśniejsza w tym wszystkim jest chyba reakcja Kościoła, który niczym opresyjny, toksyczny rodzic, nawet nie próbuje wsłuchać się w głos krzyczącego dziecka, zamiast tego wskazując mu kąt i grożąc palcem, że jeśli nie przestanie mówić brzydkich słów, to czeka je surowa kara. Jeszcze boleśniejsze są głosy niektórych hierarchów i księży, którzy zamiast szukać porozumienia i łagodzić nastroje, niczym opętani ideą „świętej wojny”, głusi na argumenty drugiej strony, dolewają oliwy do ognia. 

Chcieliście wojny? To ją macie

W całym tym wielopiętrowym chaosie, jaki obserwujemy od kilku tygodni, najbardziej nieprawdopodobne jest zdziwienie polskiego Kościoła, w oczywisty sposób nieradzącego sobie z kryzysem. To dobitnie pokazuje, jak bardzo dziś duszpasterze sprzeniewierzyli się swojemu powołaniu, jak bardzo nie znają swoich owiec, i wreszcie — jak dalece Episkopat stracił kontakt z rzeczywistością. Poziom oderwania polskich biskupów od tego, z czym dziś mierzy się „zwykły wierny” jest tak duży, że równie dobrze mogliby wyemigrować na górę Athos i stamtąd zawiadować Kościołem nad Wisłą. Może odbyłoby się to nawet dla nas wszystkich z korzyścią, gdyby więcej czasu poświęcili modlitwie, a mniej na tworzenie kolejnych suchych, nic niewnoszących (poza kolejną dawką gorzkich rozczarowań) komunikatów, oświadczeń i zaleceń Episkopatu. 

Jeżeli od lat w polskich kościołach słyszymy o kulturowej rewolucji z „potworem gender”, LGBT i „cywilizacją śmierci” na czele, to nie rozumiem zdziwienia części katolików tym, co obecnie dzieje się w Polsce. Drogi Kościele, chciałeś wojny? To wreszcie się jej doczekałeś i teraz masz. Pytanie, czy którakolwiek ze stron wyjdzie z niej zwycięsko.

Proaborcyjne wlepki zamiast plakatu „Zranionych w Kościele”

Żeby było jasne: zakłócanie mszy i nabożeństw, czy akty wandalizmu na budynkach świątyń są haniebne i nigdy nie powinno być na nie przyzwolenia. Nie zmienia to jednak faktu, że je rozumiem (i jeszcze raz: żeby rozumieć, nie muszę popierać). Co więcej — obserwując postępującą laicyzację naszego społeczeństwa, można było się ich spodziewać. Decyzja Trybunału tylko przyspieszyła pęknięcie antyklerykalnego balonika, który narastał w Polsce od lat. 

Pewnym niosącym nadzieję zwrotem akcji były filmy Tomasza i Marka Sekielskich o tuszowaniu pedofilii wśród księży. To wtedy z Episkopatu padały kojące słowa (choć niestety nie jednomyślnie) o przeprosinach, pojednaniu i oczyszczeniu. Wielu z nas wydawało się wtedy, że oto idzie nowe, że Kościół potrzebował burzy, która oczyściłaby duszną atmosferę i że wyjdziemy z tego kryzysu jako wspólnota silniejsi, zdrowsi i bardziej zjednoczeni. 

Ten entuzjazm szybko ostudziły jednak nie tylko kolejne gorszące doniesienia o szczegółach sprawy przedstawionego w filmie Sekielskich bp. Edwarda Janiaka, ale także postawa księży i proboszczów na poziomie diecezji. 

Widać to było chociażby na przykładzie reakcji księży na zainicjowaną przez Prymasa Polski abp. Wojciecha Polaka akcję dotyczącą plakatów informujących o inicjatywie „Zranieni w Kościele”. Być może część Czytelników Deon.pl pamięta, że sama stoczyłam bój o to, by w mojej parafii ów plakat zawisłI słowo „bój” wcale nie jest tu przesadą: proszenie, pytanie, wizyty w zakrystii trwały tygodnie i ostatecznie, po dyplomatycznej gimnastyce, która kosztowała mnie masę nerwów i upokorzenia, plakat na parę miesięcy znalazł się w gablotce.

Jakiś czas temu plakat „Zranionych” zniknął, a na tablicy ogłoszeń pojawiło się „podziękowanie dla sędziów Trybunału Konstytucyjnego”. Po fali protestów, jaka przetoczyła się przez Warszawę (a zwłaszcza Żoliborz, gdzie mieszkam), fasadę tego samego kościoła „ozdobiło” graffiti. Gdy tylko to zobaczyłam, w pierwszym odruchu chciałam zapukać na plebanię i poprosić o wiadro z ciepłą wodą i gąbkę, aby je zmyć i tym samym wysłać parafii sygnał, że zależy mi na tym miejscu. Wtedy jednak przypomniała mi się seria upokorzeń i ataków, jakich doznałam tylko dlatego, że upomniałam się o głos ofiar. W jednej chwili z „przykładnej parafianki”, która publicznie zachęcała do składania ofiar na parafię on-line w czasie wiosennego lockdownu, stałam się persona non grata. Pomyślałam sobie wtedy, że Kościół musi oczyścić się sam — nie tylko na poziomie pobazgranych wulgarnymi hasłami fasad świątyń, ale i w tym znaczne głębszym wymiarze. 

Pamiętajcie bój, jaki stoczyłam o to, by w mojej parafii na Żoliborzu zawisł plakat inicjatywy #ZranieniwKościele (dla...

Opublikowany przez Magdę Fijołek Środa, 28 października 2020

I nie, nie piszę tego z satysfakcją, ani nie chcę uciekać się do Schadenfreude i nieznośnego „a nie mówiłam?”. Przykro mi tylko, że głos świeckich, szczerze pochylających się nad kondycją Kościoła, został tak ostentacyjnie zignorowany, a dopiero kościelne drzwi oblepione naklejkami Aborcyjnego Dream Teamu i Ogólnopolskiego Strajku Kobiet robią na księżach wrażenie.

Kościół w nałogu władzy. Czas na detoks?

Kiedy opisałam ten znamienny incydent w mediach społecznościowych, ktoś zarzucił mi, że, skoro nie zdecydowałam się na pomoc w zmyciu graffiti, to „wygrała wewnętrzna frustracja”. Długo nad tym myślałam i nie, nie zgodzę się z tym. Wygrała raczej wewnętrzna godność i szacunek do samej siebie, które nie pozwoliły mi na wypijanie gorzkiego piwa, którego przez lata Kościół sam nawarzył. 

To trochę jak z uzależnionym członkiem rodziny — często wydaje nam się, że robimy dobrze, kiedy chronimy go przed autodestrukcją, niwelujemy skutki jego nałogu i maskujemy przed otoczeniem problem. Tymczasem prawdziwa troska polega na trudnej decyzji postawienia granicy, odcięcia się od toksycznych schematów i pozwolenia, by „pacjent” doznał, czasami bardzo dotkliwie, konsekwencji swojego postępowania. Bo tylko kiedy sięgnie dna, jest szansa, że przyjdzie — nomen omen — otrzeźwienie.

Niestety, kolejne wypowiedzi rzecznika KEP, zdają się potwierdzać intuicję, że do wielu hierarchów jeszcze nie dociera, że mają poważny problem, a system wyparcia i zaprzeczania ma się świetnie. 

„Kościół nie zgodzi się na żaden sposób na przerywanie ciąży” — powiedział niedawno rzecznik prasowy Konferencji Episkopatu Polski, ks. Leszek Gęsiak. Na poziomie merytorycznym wypowiedź ta jest bez zarzutu. To oczywiste, że Kościół jest za ochroną życia od poczęcia i nauka ta pozostaje niezmienna od wieków — i bardzo dobrze. Jeśli jednak spojrzymy na te słowa na poziomie języka, to trudno oprzeć się wrażeniu, że kościelni dostojnicy nadal wierzą, że mają monopol na zbawienie i kształtowanie ludzkiego sumienia. Mogą się „nie zgadzać” na cokolwiek, ale ludzie i tak zrobią, co będą uważali za słuszne - mogą wyrażać oczekiwania czy podziękowania, ale prawie każdy taki sygnał jest co najwyżej odezwą organizacji lobbystycznej, a nie głosem w duchu Ewangelii. Zwłaszcza jeśli te zakazy i niezgody płyną ze strony instytucji, która do tej pory nie poradziła sobie z własnymi grzechami, jak chociażby wspomniana wyżej kwestia pedofilii. 

Biskupi umywają ręce

Nakazy i zakazy płynące z ust hierarchów przypominają trochę kwestię noszenia maseczek — niby jest nakaz, ale czy skuteczny? Swego czasu śledziłam transmitowany w mediach spoza mainstreamu protest tzw. antycovidowców. Tłumnie zgromadzeni na manifestacji ludzie osłaniali usta i nos tylko w momencie, w którym na horyzoncie pojawiała się policja. Widziałam, jak niektórzy wielokrotnie wkładali i zdejmowali tę samą maseczkę, mając za nic higieniczne zasady. Korzystali z nich jedynie w obawie przed otrzymaniem mandatu lub rozwiązania protestu przez służby. Statystyki więc niby się zgadzają, teoretycznie nakaz przyniósł efekt, ale w gruncie rzeczy tylko pozorny.

Czy takiej zmiany chce dziś Kościół? Czy ochrona nienarodzonych ma wynikać nie z przekonania o wartości życia i miłości, ale wyłącznie z przymusu? Nie mam złudzeń, że to iście faryzejskie postrzeganie litery prawa przy jednoczesnej ignorancji względem jego ducha. To oczywiście niekończąca się dyskusja o tym, na ile takie organizacje jak Kościół powinny angażować się w tworzenie świeckiego prawa, ale czy aby na pewno priorytety nie zostały w ostatnich latach odwrócone? Czy naprawdę z ręką na sercu możemy powiedzieć, że nasz Kościół, na czele z hierarchami, spalił tyle energii i paliwa na kształtowanie sumień i pomoc potrzebującym, przestraszonym i pogubionym, co na zbieranie podpisów, pośredni i bezpośredni lobbing przy koniaczkach z politykami (to określenie Joachima Brudzińskiego z PiS)? Czy nie postawiliśmy wdrażania ewangelicznych sugestii i rad na głowie?

Przeraża i zasmuca mnie widok Kościoła bezrefleksyjnie przyklaskującego posunięciom polityków, które akurat wpisują się w kościelną wykładnię. Przykłady były i są wyliczane raz po raz. Biskupi na własne życzenie stali się zakładnikami władzy i są rozgrywani przez rządzących niczym marionetki: czy naprawdę hierarchowie wierzą w to, że zakaz aborcji przyczyni się do spadku liczby wykonywanych zabiegów? Czy naprawdę sądzą, że od 22 października, czyli od momentu ogłoszenia słynnego orzeczenia, ich sumienia są już czyste? To niestety główne, a często jedyne komunikaty, jakie wysyłane są w przestrzeń publiczną. 

Jesteście pro-life? To gdzie są uchodźcy? 

Na jednym z transparentów podczas protestów widniał hasło: „W którym momencie przestaje się być chronionym prawnie cudem życia, a zaczyna kimś, kto może zdechnąć w karetce pod szpitalem, bo nie ma wolnych miejsc?”. I tak, zdaję sobie sprawę, że nie jest to pytanie tyle do Kościoła, co do państwa, które, delikatnie mówiąc, średnio radzi sobie z zabijającą nas epidemią COVID-19. Tylko czy to dotyczy również nas, katolików, tak chętnie posługujących się wykutymi formułkami na temat świętości życia?

Dlaczego troska Kościoła przypomina raczej pro-birth, niż pro-life, kończąc swoje zainteresowanie ludzkim życiem na poziomie brzucha kobiety? Ilu z nas regularnie wspiera hospicja perinatalne? Czy zanim nazwaliście w myślach kobietę rozważającą aborcję „morderczynią”, pochyliliście się nad tym, co przeżywa? Stworzyliśmy dla nich przestrzeń w naszych parafiach, by była pewna, że czeka tam na nią pomoc, a nie wrzask i straszenie piekłem? Wreszcie — skoro życie jest świętością od poczęcia do naturalnej śmierci, dlaczego polski Kościół odniósł tak sromotną porażkę w kwestii tzw. korytarzy humanitarnych dla uchodźców? 

„Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” — pisze św. Jan w swoim liście. Mam nieodparte wrażenie, że słowa te można odnieść także i do dzisiejszego sporu: jeśli wojujący katolicy i samozwańczy obrońcy życia nie miłują narodzonego już człowieka, nie mogą miłować tego, który jeszcze się nie narodził. 

Jeżeli nie troszczysz się na co dzień o najsłabszych — niezależnie od tego, czy mają oni twarze uchodźców, osób w kryzysie bezdomności, czy dzieciaków dogorywających w hospicjach, to dlaczego rościsz sobie prawo do decydowania o życiu nienarodzonych? I znów — tak, znam statystyki, którymi żongluje się przy okazji tego rodzaju internetowych sporów. Wiem o fenomenalnych miejscach prowadzonych przez siostry zakonne, duchownych czy świeckich, gdzie chorzy i najsłabsi otrzymują schronienie i pomoc. Ale czy naprawdę możemy dziś powiedzieć, że opieka wobec nich — tak na poziomie Kościoła, jak i państwa czy samorządu — osiągnęła taki poziom, że możemy tylko dokręcać śrubę w zaostrzaniu prawa? 

Czy grozi nam „katofobia”?

Przybierające na sile ataki na Kościół niosą za sobą niebezpieczeństwo jeszcze większego okopania się na pozycji oblężonej twierdzy. W jednej ze swoich wypowiedzi o. Remigiusz Recław zaryzykował nawet stwierdzenie, że to, co obecnie się dzieje w Polsce, jest wyrazem „katofobii”. Coś w tym jest i faktycznie zmasowana ofensywa na Kościół boli każdego katolika — zwłaszcza, że często jej ofiarami padają ci, którzy w żaden sposób nie zawinili. Z dużym smutkiem przeczytałam relację znajomego franciszkanina, który został zaatakowany przez agresywną grupę demonstrantów, a który na co dzień w swojej duszpasterskiej pracy pochyla się nad najsłabszymi — m. in. wydając posiłki dla ubogich w jadłodajni na Miodowej. Z podobnym smutkiem czytam o zaczepkach względem sióstr zakonnych, które — o ironio — często poświęcają swoje życie na opiekę nad niepełnosprawnymi. 

Tylko że to musiało się tak skończyć. Lata sączącej się z ambon narracji wykluczającej wszystkich tych, którzy myślą, czują i żyją inaczej, prędzej czy później musiały skierować wahadło w przeciwną stronę. Jeżeli tolerowaliśmy słowa o „tęczowej zarazie” i inne homofobiczne popisy ludzi reprezentujących Kościół, to nie dziwmy się, że teraz sami znaleźliśmy się na celowniku. Może właśnie potrzeba nam w końcu pozbawić się złudzeń o „katolickim kraju” i uznać, że jesteśmy mniejszością. I może ta „katofobia”, choć niejednokrotnie bolesna i wymierzona pod niewłaściwy adres, pomoże niektórym z nas wreszcie zdobyć się na minimum empatii i poczuć chociaż część tego bólu, jakim Kościół częstował przez lata np. osoby LGBT, rozwodników, czy każdą inną grupę (a trochę by się ich znalazło), która była w kościelnej wspólnocie mniej lub bardziej stygmatyzowana. 

Alergiczne czy histeryczne wręcz reakcje części hierarchów na bieżący kryzys, pokazują także ich niewiarę w Kościół jako wspólnotę, która mogłaby przetrwać bez płynących ze strony państwa apanaży. Gdyby Kościół przestał otrzymywać wsparcie ze Skarbu Państwa (furtek jest przynajmniej kilka, często zresztą niezależnie od tego, która partia rządzi), mogłoby się przecież okazać, że wiernych chcących regularnie łożyć na potrzeby wspólnoty, jest zaledwie garstka. Ale wtedy trzeba by zejść z piedestału, zniżyć się do poziomu owiec i podjąć próbę zapełnienia kościołów nie tradycyjnym przymusem, ale wyjściem do wiernych z szacunkiem i miłością. A wątpię, by obecny Episkopat było na to stać: schematy i zabetonowane reakcje stały się częścią purpurowego DNA nad Wisłą.

Masowe apostazje? Nareszcie

Czy cieszą mnie masowe akty apostazji? Jasne, że nie. Za każdym razem, kiedy widzę, jak z Kościoła występują znane mi osoby, czuję jakbym traciła jakąś część siebie. Ale chyba nadszedł też czas, żeby pogodzić się z myślą, że katolicy są dziś mniejszością. Co więcej, sposób, w jaki będziemy przez resztę społeczeństwa traktowani, jest w jakiejś mierze konsekwencją tego, jak do tej pory sam Kościół traktował mniejszości. Medialne doniesienia o masowych aktach apostazji w ostatnim czasie, paradoksalnie uważam za zdrowy odruch tych, którzy z Kościołem związani są jedynie przez chrzest lub rodzinną tradycję.

Tzw. katolicyzm kulturowy, który wymusza powinność do posyłania dzieci do Pierwszej Komunii Świętej przez rodziców, którzy ostatni raz przekroczyli próg kościoła w Wielką Sobotę przy okazji święcenia „jajeczka”, jest dziś większym problemem niż ataki ze strony skrajnej lewicy. W tym kontekście ewentualna apostazja jest wyrazem elementarnej uczciwości zarówno do samego siebie, jak i wspólnoty Kościoła. Ale tego żywego Kościoła, napędzanego przez jego zaangażowanych członków (choćby miała być ich garstka), a nie niewidzialnych jednostek figurujących w kościelnych statystykach.

Mocnym przykładem odejścia z Kościoła jest Jola Szymańska. Jeszcze zaledwie kilka lat temu blogerka udzielała się w sieci jako Hipster katoliczka, przekonując masę młodych ludzi, że Kościół nie musi kojarzyć się z nudną mszą i księdzem zawstydzającym penitenta w konfesjonale. Dziś ta sama dziewczyna, a właściwie już dojrzała i świadoma swoich potrzeb kobieta, której filmiki były kiedyś puszczane przez katechetów na lekcjach religii, przeprasza każdego, kto uwierzył, że w Kościele można znaleźć dobro. To na pewno marzenie ściętej głowy, ale bardzo bym chciała, żeby na kolejnym spotkaniu KEP, biskupi obejrzeli poniższy film i wyciągnęli wnioski. Co poszło nie tak? Jak można było do tego dopuścić, żeby osoba robiąca przez lata Kościołowi tak dobry PR, odeszła z niego z takim hukiem? Nie, nie mam złudzeń, że nawet najlepsze odpowiedzi da się przekuć w konkret w kwadrans czy tydzień, ale poza drobnymi wyjątkami od reguły nie widać, by ten wielki okręt zamierzał zmienić swój dotychczasowy kurs.

Tak, wzięłam udział w proteście. Nie, nie żałuję

Wbrew temu, co usiłuje się nam suflować w oficjalnych przekazach, zwłaszcza tych pochodzących z mediów publicznych, trwające w całej Polsce protesty nie są domeną „lewactwa”, „aborcjonistek”, czy „antypisowskiej opozycji”. W każdym razie — nie tylko. 

Sama wzięłam udział w środowym Strajku Kobiet, podobnie jak wiele innych katoliczek, które znam. Choć na co dzień wystrzegam się jak mogę tzw. efektu owczego pędu i dynamiki stada, to po raz pierwszy w życiu wzięłam udział w manifestacji. I nie, nie dlatego, że jestem za aborcją „na życzenie”, czy nie zgadzam się z nauką Kościoła w kwestii ochrony życia. Daleko mi też do postulatów wygłaszanych przez Martę Lempart, a tym bardziej niektórych form demonstracji w postaci słynnych ośmiu gwiazdek, czy głównego hasła protestu, które w bardziej ugładzonym tłumaczeniu brzmi „czmychać chyżo”. I nie dlatego, że to są „brzydkie” słowa (bo zdarza mi się używać gorszych), ale dlatego, że nie uważam, by były skuteczne i prowadziły do skutecznego dialogu.

Przede wszystkim był to wyraz mojej niezgody na wrzucenie tak delikatnej kwestii, jaką jest przerywanie ciąży, na agendę w samym środku pandemii — to, że orzeczenie TK spotka się z masowymi protestami, było oczywiste. A zatem to rządzący, nie protestujący, ponoszą odpowiedzialność za wyprowadzenie tłumów na ulice w szczycie zakażeń koronawirusem. Otwieranie tego frontu bez choćby elementarnej kampanii społecznej i próby wyczucia nastrojów społecznych było czymś więcej niż tylko strzałem w kolano. Pal sześć skutki polityczne: te pewnie będą widoczne w sondażach - gorzej, że wszystko dzieje się w chwili, w której coraz częściej pytamy o dostępność szpitali, łóżek czy respiratorów. 

Po drugie, chciałam wyrazić swój sprzeciw względem sposobu, w jaki procedowano ustawę: przez pięć lat rządzący traktowali kwestię ochrony życia jak gorący kartofel, którego nikt nie miał odwagi dotknąć. Fakt, że ustawą zajął się nie Sejm, ale Trybunał Konstytucyjny, świadczy o tchórzostwie zmierzenia się z tematem i zrzuceniem odpowiedzialności na sędziów TK. Przesuwanie orzeczenia trybunału o czas liczony już nie tyle w tygodniach czy miesiącach, ale latach był kolejnym dowodem, jak bardzo cynicznie wykorzystywano całą sprawę w grze politycznej. Wiara w czyste intencje polityków na tym polu graniczy już tylko z opowieściami o kosmitach lądujących w polu pszenicy na północy Polski.

Po trzecie wreszcie, zależało mi głosie sprzeciwu co do tego, jaką rolę w całej sprawie odegrał Kościół. Tak jak rządzący przerzucili odpowiedzialność na sędziów Trybunału, tak kościelni hierarchowie wyręczyli się politykami. Oczywiście dziś prowadzona jest narracja, jakoby kościelni hierarchowie nie mieli z orzeczeniem nic wspólnego. Cóż, gdyby tak było, podziękowania Episkopatu dla sędziów TK nie byłyby takie ekspresowe, a wcześniej przed świątyniami nie zbierane byłyby podpisy pod takimi projektami z błogosławieństwem proboszczów. 

No to jeszcze jeden dowód na bolesny pragmatyzm postępowania hierarchów: pamiętają państwo referendum, które swego czasu zaproponował prezydent Andrzej Duda? To, że nigdy do nie go nie doszło to sprawa skuteczności polityków. Ale przy kształtowaniu samych propozycji pytań do referendum słychać było zakulisowe apele hierarchów o to, by głowie państwa nie przyszło — nomen omen — do głowy, zamieszczać pytanie właśnie o aborcję. Czyżby biskupi przestraszyli się, niejako na wyrost, że głos Polaków mógłby nie okazać się tożsamy z katolicką wykładnią? To oczywiście nie jest oficjalna informacja, ale w każdej legendzie — zwłaszcza tej obiegającej sejmowe kuluary — jest ziarno prawdy.

Nie dam się tak łatwo wyrzucić z Kościoła

Cieszę się, że takich kobiet, które nie bały się pójść na przekór własnemu środowisku, było więcej. Duże wrażenie zrobiła na mnie relacja uczestniczącej w protestach Dominiki Frydrych, czy niemal ikoniczne wręcz zdjęcie aktorki Kariny Seweryn — na co dzień praktykującej katoliczki, która znalazła w sobie siłę, aby powiedzieć „dość”, i także zasiliła szeregi protestujących kobiet:

#wolnośćwyboru #równeprawadlawszystkich #takbardzo #solidarity #humanrights #wyroknakobiety

Opublikowany przez Karinę Seweryn Środa, 28 października 2020

Wielu księży i katolickich publicystów ma problem z pogodzeniem proaborcyjnych haseł podczas marszu z udziałem katolików i katoliczek w proteście. Już pojawiają się głosy, jakoby uczestnicy ci mieli zaciągnąć na siebie karę ekskomuniki (nieprawda — jak pisze Piotr Wilkin, „ekskomunice latae sententiae podlega wyłącznie bezpośredni sprawca aborcji przy braku czynników wykluczających”), albo „popełniać grzech”, jak chce tego przywoływany już rzecznik KEP. 

Wielu katolików w Polsce, którzy teraz biorą udział w protestach, pewnie się zastanawia, gdzie stoją, jeśli chodzi o...

Opublikowany przez Piotra Wilkina Sobota, 31 października 2020

Mam nieodparte wrażenie, że spora część komentatorów, zwłaszcza z prawej strony, chciałaby za wszelką cenę przymknąć oko na to, że w demonstracjach biorą udział również osoby wierzące. Najłatwiej bowiem wrzucić wszystkich do jednego worka i opatrzyć go napisem „lewactwo”. Tymczasem wsłuchać się w to, co mamy do powiedzenia, przeciwko czemu tak naprawdę protestujemy — jest już o wiele trudniej. 

Sama dostałam wiadomość od księdza, który — jak pisał— „nie jest w stanie zrozumieć” moich „poglądów w sprawie przesłanki eugenicznej”. Problem w tym, że nigdy mnie o nie nie spytał, a swoją wyjściową tezę oparł na podawanych dalej lub „lajkowanych” tweetach. A kiedy chciałam mu wytłumaczyć swój punkt widzenia, zostałam zasypana zarzutami o to, jakobym nie liczyła się z życiem nienarodzonych, oraz wizjami Sądu Bożego.

Powyższy przykład jest dowodem na to, w jak dramatycznym stanie jest społeczny dialog Kościoła. Jeżeli dwoje praktykujących katolików nie jest w stanie dziś wzajemnie się wysłuchać u porozumieć, to jakim cudem liczymy na to, że dotrzemy z ewangelicznym przekazem poza kościelne struktury? 

W ciągu ostatnich dni nie raz i nie dwa przeczytałam i usłyszałam, że nie jestem katoliczką, nie powinnam przystępować do sakramentów, i w ogóle najlepiej by już było, gdybym zamilkła i się nie odzywała. No cóż, muszę co poniektórych rozczarować, bo milczeć nie zamierzam, a i wypchnąć się z Kościoła tak łatwo się nie dam. 

Przeciwnie — mam poczucie, że w dobie rosnących w siłę „katolickich” bojówek i grup pokroju Straży Narodowej czy Żołnierzy Chrystusa (kiedy nie tak dawno przed nimi ostrzegałam, wielu sądziło, że przesadzam — dziś sami widzimy, do jakich profanacji dopuściła się ta organizacja pod płaszczykiem rzekomej „obrony kościołów), ludzie dążący do punktowania błędów hierarchów, ale i jednoczesnego odbudowywania wspólnoty, powinni jeszcze bardziej wzmacniać swoją pozycję i akcentować swoje racje. Milczenie dziś jest przykładaniem ręki do jutrzejszego zła. 

Początek końca: wizja Benedykta XVI spełnia się na naszych oczach?

I dlatego, na pewnym polu to, co się dzieje dziś w debacie publicznej można odczytać jako wojnę, ale nie wygramy jej podnoszeniem miecza, czy grożeniem pięścią zaciśniętą na różańcu. Zresztą, w ogóle nie jestem pewna, czy powinniśmy ją „wygrywać”. Jedynym naszym orężem powinna być modlitwa, szukanie dialogu i powrót do głoszenia Ewangelii: nawet jeśli miałby on oznaczać nadstawienie drugiego policzka, straty finansowe i przekonanie o coraz mniej liczącej się politycznie wspólnocie duchownej.

„Z dzisiejszego kryzysu i tym razem powstanie Kościół, który wiele utracił. Stanie się mały, w wielu wypadkach będzie musiał zaczynać wszystko od początku. […] Wraz z liczbą swoich członków utraci wiele swoich przywilejów w społeczeństwie. Stanie się w znacznie większym stopniu wspólnotą, do której należy się z wolnego wyboru. […] Będzie to Kościół bardziej wewnętrzny, Kościół, który nie współdziała ani z prawicą, ani z lewicą. Nie będzie mu łatwo, gdyż proces krystalizacji i oczyszczenia będzie kosztował go wiele wysiłku. Stanie się Kościołem ubogim, Kościołem „maluczkich”. Proces ten będzie tym trudniejszy, ze trzeba w nim będzie unikać zarówno sekciarskiej ciasnoty, jak i chełpliwej samowoli” — pisał przed laty papież Benedykt XVI. 

Być może to, co teraz obserwujemy, jest początkiem końca Kościoła, jaki znamy. I choć to trudne, a proces resetu będzie zapewne długotrwały i przyniesie wiele bolesnych zakrętów, to bardzo mnie ta wizja cieszy. Jeśli głosy świeckich, ani filmy braci Sekielskich (najnowszy z nich ma się skupić właśnie na kard. Dziwiszu i Janie Pawle II) czy Marcina Gutowskiego nie przyniosły Kościołowi nawrócenia, być może jego oczyszczenie przyjdzie ze strony, z której się tego najmniej spodziewaliśmy. W końcu Duch wieje kędy chce, a przykładów na dość osobliwe wykorzystanie teoretycznych „przeciwników” i w Starym i Nowym Testamencie nie brakuje. 

Dziennikarka kulturalna, publicystka DEON.pl. Współpracowała m.in. z "Plusem Minusem", "Gościem Niedzielnym", Niezalezna.pl i TVP Kultura.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Jacek Prusak SJ, Sławomir Rusin

Dojrzała wiara to zgoda na obcowanie z Tajemnicą

Czy psychologia jest wrogiem wiary? A może doprowadzi do tego, że uwierzę głębiej? Czy wyznacznikiem bliskości z Bogiem są emocje? Co Pismo Święte mówi o orientacji seksualnej?...

Skomentuj artykuł

Nie czuję się „pokoleniem JP2”
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.