Nie zadawaj się z łobuzem i broń słabszego
Piję poranną kawę z filiżanki, którą podarowała mi ukraińska studentka, gdy cztery lata temu byłem w Charkowie. Nad Warszawą niebo jest pogodne, nikt nie strzela, nie muszę uciekać do schronu ani spać z karabinem u boku. Gdy w Donbasie i na ziemi Ługańskiej szkoliłem nauczycieli, rozmawialiśmy wtedy o przyszłości młodzieży, o ich marzeniach. Dzisiaj marzą, by przetrwać. Boją się zasnąć, patrzą na walące się budynki, na umierających przyjaciół. Rodzice i nauczyciele zadają sobie pytanie, czy przygotowali uczniów na taki egzamin z życia. Bądź szlachetny, odpowiedzialny, uczciwy! To wydaje się takie proste w świecie, w którym panuje pokój. Nie w Ukrainie.
Nie zadawaj się z łobuzami i zawsze broń słabszego. To żelazna reguła, jakiej wbrew ewangelicznemu pacyfizmowi nauczył mnie w dzieciństwie ojciec. Z pierwszej części zdania zachodnie społeczeństwa zdają dziś egzamin w obliczu wojny. Nie zadajemy się z łobuzem, zrywamy z nim wszelkie porozumienia, nie pozwalamy mu bawić się naszymi „zabawkami”. A przynajmniej nie dajemy mu nic, co mógłby wykorzystać przeciwko słabszemu, nie robimy z nim interesów, uważamy za persona non grata.
Druga część tej złotej reguły wydaje się być dla nas o wiele trudniejsza. Bo jak bronić Dawida nie raniąc Goliata? Jak zatrzymać przemoc nie eskalując jej? Jedyny sposób, jaki do tej pory znaleźliśmy to otwarcie granicy, aby słabi mogli się u nas schronić. Nikt nie pomaga Ukraińcom zatrzymać rosyjskich wozów bojowych siejących śmierć i spustoszenie. Świat patrzy ze zgrozą, wypowiada się, publikuje oświadczenia, a nawet płacze oglądając nakręcone smartfonem filmiki. Czy coś jeszcze robimy? Podświetlamy budynki w kolorze ukraińskiej flagi i boimy się. Przeraża nas widmo III wojny światowej.
Naczelny rabin Ukrainy Jaakov Bleich wołał niedawno do światowych przywódców: „Nie mogliśmy zatrzymać Hitlera, ale możemy zatrzymać Putina”. Czy rzeczywiście możemy? Jak tego dokonać nie wciągając całego świata w spiralę przemocy?
Jedna z użytkowniczek Facebooka wysłała mi zapytanie, na które do tej pory nie odpowiedziałem: Czy zabicie Putina byłoby grzechem? Dylemat chrześcijanina, który ma okazję zabić tyrana i tego nie robi, powraca w naszym cywilizowanym świecie. Nikt się nie spodziewał, że nazizm powstanie z popiołów II wojny światowej i to pojawi się w wydaniu przywódcy kraju, który budował tożsamość na zwycięstwie nad faszyzmem.
Czuję się bezradny. Nie ja jeden. Czy rzeczywiście pozostało nam jedynie udzielanie schronienia uciekającym przed bombardowaniami i wysyłanie pomocy humanitarnej ludziom, na których jutro posypią się bomby? To konieczne i ważne, ale czy jedyne, co nam pozostało?
W pierwszą niedzielę Wielkiego Postu papież Franciszek dziękował dziennikarzom za ich odważną pracę w dostarczaniu nam rzetelnych informacji o zbrodniach wojennych. To bardzo ważna i niebezpieczna misja, która potęguje nasz moralny dyskomfort, gdy ze spokojem pijemy poranną kawę i wyglądamy przez okno nie obawiając się zbłąkanej kuli. Jeśli nie można nic zrobić, trzeba przynajmniej dokumentować to, co się dzieje.
Uczyliśmy się w szkole o naszej historii i słuchaliśmy świadectw tych, którzy przeżyli piekło przed niespełna osiemdziesięciu laty. Nigdy więcej wojny! – powtarzaliśmy. A ona znowu nas nawiedza. Co z tego, że za jakiś czas postawimy przed sądem oprawców? Co z tego, że zbudujemy pomniki, że wydamy podręczniki historii dla tych, którzy się jeszcze nie narodzili i zatytułujemy je „Pamięć o bohaterach”?
Świat nigdy nie będzie już taki, jaki był do tej pory, ale jakiś przecież będzie. Ktoś go będzie budował. Czy budowniczymi nowego świata będą silni barbarzyńcy, czy ludzie szlachetni? Jaki jest mój obowiązek moralny wobec dziejących się wydarzeń, wobec tragedii niewinnych ofiar? Może powinienem pójść do łobuzów, do oprawców, jak uczynił to papież Franciszek idąc do przedstawicielstwa Federacji Rosyjskiej przy Stolicy Apostolskiej? Pisać do nich, wołać do ich sumień, bo może zostało im trochę ludzkich uczuć. A może pozostaje zaangażować się w pomoc i działać, by nie myśleć; pomagać, komu się da.
Jezuici od pierwszego dnia rosyjskiej inwazji zaangażowali się pomoc uchodźcom zarówno na terenie Ukrainy jak i na terenach Polski i Rumunii. W Polsce koordynatorem zespołu jezuitów został ojciec Witaliy. Przerwał studia w Stanach Zjednoczonych i przyjechał do Polski. Najpierw ruszył na Ukrainę, by ewakuować z Żytomierza swoich rodziców, siedemdziesięciolatków. Na miejscu zastał ich w mundurach obrony terytorialnej. Zadeklarowali, że nigdzie nie wyjadą, że zostaną, by bronić ojczyzny, by chronić tych wartości, w jakich go wychowali. Gdyby nie zakonny rozkaz, też by tam został. Jego rówieśnik, również ukraiński jezuita, jest razem z żołnierzami. Rozgrzesza, pociesza, grzebie poległych.
Nie poprzestawajmy na nie zadawaniu się z łobuzem.
Skomentuj artykuł