Niech żyje Herod
Zbliżając się do ul. Piotrkowskiej, którą miał przechodzić "orszak", nagle usłyszałem głośno skandowane do mikrofonów okrzyki: "Niech żyje Herod!". Pomyślałem sobie: "No to szykuje się pewna rozróba".
Żadnej oficjalnej roli w "marszu trzech króli" nie miałem, bo byłem nie tyle jego uczestnikiem, ile raczej obserwatorem. Najpierw chciałem obejrzeć jakieś sprawozdanie w telewizji, ale później pomyślałem, że lepiej jest jednak obejrzeć taki marsz na żywo, bo nawet transmisje pokazywane on line to zawsze, mimo wszystko, tylko jakieś interpretacje. Poza tym żywy kontakt z ludźmi, jakieś usłyszane uwagi, reakcje na to, co się aktualnie dzieje, wymiana spojrzeń między uczestnikami marszu, uśmiechy znajomych to również bardzo się liczy, aby wejść głębiej w rzeczywistość zjawiska, które ma charakter społeczny.
Wracając do domu, spotkałem proboszcza i ucięliśmy sobie krótką pogawędkę, która stanowiła dla mnie pierwsze forum rozmów dotyczących tego nowego zjawiska w naszym Kościele. Proboszcz mi powiedział, że skończył dzisiaj Mszę św. trochę wcześniej niż zwykle, aby jej uczestnicy mogli się włączyć w marsz "do Betlejem", jak to niektórzy określają. Zapytał mnie ze śmiechem o moją rolę w tym marszu, widząc, że jestem w świeckim ubraniu. Powiedziałem, że byłem w roli tajnej służby Heroda. Wiem, że niezbyt wyszukany był ten żart, ale miał on jednak pewne konotacje faktyczne, wywodzące się z pierwszej "marszowej" scenki, której byłem świadkiem. Zbliżając się do ul. Piotrkowskiej, którą miał przechodzić "orszak", nagle usłyszałem głośno skandowane do mikrofonów okrzyki: "Niech żyje Herod!".
Pomyślałem sobie: "No to szykuje się pewna rozróba". Nic innego, tylko do "orszaku trzech króli" włączyli się jacyś kontestatorzy. Jeżeli marsz jest na cześć Jezusa Chrystusa, to Jego przeciwnicy promują Heroda, swojego idola. Czekałem tylko, jak posypią się teraz bardziej soczyste wykrzykniki i być może dojdzie również do jakichś przepychanek.
Tymczasem zaraz się wyjaśniło, że wprawdzie się nie przesłyszałem, bo znajdowałem się właśnie w okolicy "pałacu Heroda", ale był on stacją formalnie ustalonego planu przejścia "orszaku trzech króli". Miałem też honor zobaczyć w tym miejscu samego monarchę stojącego w szacie królewskiej i w koronie, na balkonie kamienicy, w której zainstalował się na czas "marszu" on sam i jego franciszkańska, seminaryjna drużyna. Zadaniem tej drużyny było wychodzenie ze skóry, aby powstrzymać ludzi przed udaniem się do Betlejem, by tam złożyć hołd Jezusowi. Głośne okrzyki "Niech żyje Herod!" i cała towarzysząca im polityczna i religijna agitacja miały na celu zniechęcenie uczestników marszu do udania się do Betlejem. Próbowano im na różne sposoby wytłumaczyć, że o wiele rozsądniej jest zatrzymać się tutaj, przed pałacem Heroda, i jemu, stojącemu na balkonie, oddać cześć, "jedynemu prawdziwemu władcy".
Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z tym nowym dla mnie religijnym zjawiskiem. "Marszowa" fala okazała się bardzo sympatyczna. Myślę, że głównie dlatego, iż była ona bardzo "rodzinna", gdyż dużo było w niej małżeństw z małymi dzieciakami. W tle był również śpiew kolęd prowadzony przez zespół muzyczny korzystający z dużej platformy samochodowej. Był też wodzirej z mikrofonem. Nowo przybyłym wyjaśniał on, że marsz "skończy się w Betlejem", które stanowiła katedra łódzka.
Wodzirej przestrzegał również maszerujących przed "zasadzkami Heroda". Tym bardziej było to aktualne, że pojawiły się jakieś żeńskie diabełki z rogami błyskającymi światłem, ale ponieważ pochód odbywał się za dnia, błyski nie były zbyt widoczne, a dziewczynki - mimo czarnych płaszczy - twarzyczki miały tak niewinne i do tego trochę stremowane, że nie wyrządziły żadnych moralnych szkód uczestnikom marszu, ale raczej umocniły ich tylko w dobrym, tym bardziej że stanowiły doskonały pretekst, aby móc coś wytłumaczyć dzieciom na ten temat.
W pochodzie wzięły też udział białe anioły na wysokich szczudłach, górujące nad tłumem, a więc wyglądały trochę tak jak gdyby właśnie lądowały z nieba. Ich obecność robiła spore wrażenie na ludziach z powodu ich sprawności sportowej, bo iść na szczudłach w tłumie marszowym krokiem to nie jest bagatela. Do tego trzeba było mieć dużą odwagę, bo - broń Panie Boże - utrata równowagi i lądowanie na bruku ulicznym mogłoby drogo kosztować ofiarę takiego upadku. Na szczęście nic takiego się nie stało i oby te echa okazały się prawdziwe.
Niewątpliwą atrakcją pochodu był prawdziwy wielbłąd, a nie żaden ludzki przebieraniec. Miał on wprawdzie mało biblijny napis na bokach: "Lotto", ale jak zauważyłem, napisem tym nikt się specjalnie nie przejmował. Najważniejsze, że wielbłąd umiał się huśtać majestatycznie jak łódź na falach jeziora, a widząc, jak bardzo wielbłąd zwracał na siebie uwagę, szczególnie dzieci, pomyślałem, że zdecydowanie za mało było zwierząt w tym pochodzie. Ściągnięcie zwierząt z okolicznych wsi mogłoby być doskonałym wzbogaceniem tego marszu i ożywieniem więzi pomiędzy parafiami wiejskimi i miejskimi, ale podobno współczesna wieś wcale nie jest zasobna w żywe stworzenia gospodarskie.
Wniosek ogólny nasuwa się taki, że generalnie chodziłoby o jak największe zaangażowanie w marsz tych ludzi, którzy na ten marsz przyszli, aby wziąć w nim udział. Pamiętać przy tym trzeba, że samorodne inicjatywy są zawsze najlepsze, lepsze od tych biurokratycznych. Trzeba tylko pomóc im się rozwinąć i właściwie je ukierunkować. Może też dobrym pomysłem byłby jakiś konkurs - na pięknie udekorowany balkon lub okno. To samo mogłoby się też odnosić do strojów.
Najważniejszy problem, ale też finezja całego przedsięwzięcia, tkwi w tym, aby "orszak trzech króli" nie był tylko kostiumowym happeningiem, ale by stanowił jednak też przeżycie religijne. Aby nie był manifestacją religijności określonej społeczności lokalnej, ale był przede wszystkim aktem publicznego oddania czci Bogu jak każda pielgrzymka czy procesja. Dlatego istotne jest - jak sądzę - aby zakończenie marszu było godne, co nie znaczy, że ma być statyczne albo monotonne. Powinno być takie, aby angażowało uczestników "orszaku", dlatego nie powinno być przesycone przemówieniami. Zapewne cenne i na miejscu byłoby wspólne odśpiewanie jakiejś pieśni, modlitwa stanowiąca akt uczczenia "małego Jezusa" oraz błogosławieństwo.
Zygmunt Kwiatkowski SJ - jezuita, misjonarz, spędził 30 lat w Egipcie, Libanie i Syrii.
Skomentuj artykuł