Pierwsza komunia i waluta watykańska
Najpierw – spotkanie dla rodziców. Czterdzieści minut płomiennego kazania o wyzbywaniu się materialistycznych ciągot. Niech dla dzieci prezentem będzie Jezus. Niech nie dostają drogich podarunków, tu nie chodzi o smartfony i tablety, nie chodzi o sukienki, torebki i rękawiczki. To uroczystość duchowa. Materializm zostawmy sobie na świeckie okazje.
Ale jeszcze na koniec jedno ogłoszenie: na pamiątki z pierwszej komunii – różaniec, książeczkę, obrazek – zrzutka po półtorej stówy od dziecka.
A potem lista wydatków się wydłuża o fachowców zaprzyjaźnionych z parafią, którzy monopolistycznie świadczą okołokomunijne usługi w cenach nie do negocjowania. Sukienka? Trzysta pięćdziesiąt. Zdjęcia z nagraniem uroczystości? Znowu półtorej stówy. Ale spokojnie, można bez filmu. Wtedy tylko stówa. Czy można zrobić własne zdjęcia? Wybrać innego fotografa? Nikt nawet nie śmie pytać. Nikt nie chce się narażać.
Po sieci krążą cenniki, a rodzice po każdym kolejnym spotkaniu i kolejnej wymienionej sumie patrzą po sobie ze zdumieniem, wymownym milczeniem komentując bieg wydarzeń, bo nikt nie odważy się na głos powiedzieć: a czemu tak drogo? To nie sklep, żeby się targować. To świątynia. Przyjmujesz warunki, jakie są ci zaproponowane, i nie masz nic do gadania.
Co roku jest tak samo.
Co roku kolejni rodzice i kolejni księża okopują się na swoich pozycjach, wchodzą w rolę wyznaczoną im przez prozę życia: z jednej strony ci, którzy planują z rozmachem, z drugiej – ci, którzy za to zapłacą.
Bo zapłacą.
Bynajmniej nie w walucie watykańskiej, nie w tej z dowcipów, okrągłym „z serca Bóg zapłać”.
W twardej, realnej watykańskiej walucie, w przeliczeniu na złotówki.
Chrzty, komunie, śluby, pogrzeby. Dla niektórych jedyne punkty styku z Kościołem. Momenty obecności, które zamiast przypomnieć i zachęcić, do czego i po co w Kościele jesteśmy, zniechęcają ukrytym materializmem.
No tak – powie mi teraz większość księży i pewnie każdy proboszcz. Ale parafię trzeba z czegoś utrzymać, rachunki zapłacić, życie kosztuje. To nie takie proste. Nie zorganizuje się komunii za „Bóg zapłać”.
Tak, to prawda. Życie kosztuje.
Nikt lepiej tego nie wie od nas, świeckich. Nikt lepiej od nas tego nie zrozumie.
I nic bardziej nas nie zniechęca do naszego Kościoła, niż poczucie, że za rzecz do zbawienia konieczną się z nas zwyczajnie… zdziera. I planuje nasze wydatki, nijak z nami nie skonsultowane.
Bo nie chodzi o to, że nie chcemy dać. Chodzi o to, że nikt nas o zdanie nie pyta, nie zaprasza do wspólnego podejmowania decyzji.
I tak mi się marzy, żeby wreszcie jasno sobie w Kościele powiedzieć: nie jesteśmy bytami czysto duchowymi. Jesteśmy ciałem i duszą, nierozerwalnie złączonymi w całość, w jedność, nie do rozdzielenia. Dlatego duchowość nigdy nie może być oderwana od materialności. By przygotować ucztę, potrzebna jest chęć i kasa. By przygotować ucztę eucharystyczną, potrzebna jest chęć… i kasa. My to wiemy. Nie może być inaczej. Pieniądze są częścią życia, a w społeczeństwie opartym na wymianie wartości w złotówkach częścią konieczną i niezastąpioną.
I denerwuje nas, gdy w Kościele udajemy, że jest inaczej.
Że pieniądze są be, takie materialistyczne, że najważniejszy, kluczowy, jest duchowy wymiar wszystkiego. Bo wciąż jeszcze się na to nabieramy: na to, że najpierw się podkreśla wymiar wyłącznie duchowy, a gdy nastawieni niematerialnie chcemy uroczystość ogarniać, łudząc się, że nie chodzi tu o to, by ktoś zarobił, ale o to, by dać dzieciom Chrystusa – szybko zostajemy wyprowadzeni z błędu i musimy zaopatrzyć się w przynajmniej kilka kopert z bardzo materialną zawartością. Owszem, to, co materialne nie może przysłaniać nam tego, co duchowe – ale też to, co duchowe, nie może przesłaniać tego, co materialne. To są rzeczywistości, które muszą iść ze sobą w parze. I o których decydować powinni wszyscy zainteresowani, nie tylko duchowni organizatorzy.
I tak mi się marzy, żeby któregoś razu było inaczej.
Żeby spotkać się i powiedzieć sobie: życie kosztuje. Sukienki kosztują, kwiatki kosztują, książeczki kosztują, prąd w kościele kosztuje. Usiądźmy razem: rodzice i księża, zobaczmy, czego potrzebujemy, na co nam budżet pozwala. Czy naprawdę zależy nam na miedzianych płaskorzeźbach z kopią Ostatniej Wieczerzy albo gipsowym reliefie Jezusa Miłosiernego? Czy za plastikowe różańce na pewno trzeba aż tyle zapłacić? Zobaczmy, jakie są potrzeby parafii: te realne potrzeby. Może jest coś, co my, rodzice, możemy podarować. Z serca podarować. Nie z przymusu i konieczności. Bo my, świeccy, lubimy i chcemy być hojni. Potrafimy szczodrze obdarować, docenić, wyrazić wdzięczność – gdy się nam wcześniej nie przedstawia cenowych wariantów komunijnego, wdzięcznościowego pakietu darów ołtarza. Gdy się nie sugeruje, że za pierwszy posiłek na uczcie eucharystycznej trzeba się kosztownie zrewanżować.
Tak, lubimy być hojni. I potrafimy być materialnie odpowiedzialni za swoją parafię. Umiemy się dzielić. Umiemy zauważać potrzeby i na nie odpowiadać. Ale bardzo nie lubimy słuchać kazań o tym, że pieniądze nie są ważne, a zaraz potem widzieć, jak bardzo jednak dla niektórych księży są. Nie lubimy, gdy się nas poucza o konieczności porzucenia materializmu, by zaraz potem w widocznym miejscu postawić wymowny koszyczek. I trudno nam czuć się odpowiedzialnymi za wspólnotę parafialną, gdy nasza jedyna odpowiedzialność polega na byciu portfelem, bez prawa głosu, decyzji, bez wglądu w rachunki. Choćby tylko te pierwszokomunijne.
Skomentuj artykuł