Pierwszokomunijne patologie
Sezon pierwszych komunii jest w rozkwicie. Pojawia się coraz więcej artykułów na różnych portalach internetowych, które prześcigają się w informacjach typu: ile należy włożyć dziecku pierwszokomunijnemu do koperty; lepszy prezent to quad czy smartfon, a może żywa małpka, tegoroczny hit; ubrać w albę czy w sukienkę przypominającą suknię ślubną; impreza w domu czy w restauracji itd… Przeczytałam kilkanaście artykułów w podobnym tonie, szukając w nich tego co najważniejsze, sensu sakramentu.
Owszem, można się przyczepić, że „świecki” portal nie musi pisać o duchowych aspektach pierwszej komunii i spowiedzi. No, nie musi. Wszak, nie każdy musi być wierzący. I tutaj rodzi się pytanie zasadnicze – skoro ktoś jest niewierzący, po co przyjmuje sakramenty?
Można ścigać się w rankingach imprezowo-prezentowych i budzić tym tanią sensację, ale moje obserwacje są jednoznaczne. Konsumpcjonizm i skupienie się wyłącznie na tym co materialne, to problem wtórny. Dość naturalny, jeśli dla kogoś sakramenty nie są skarbem samym w sobie… Głównym problemem jest nasze, dorosłych, podejście do wychowania w prawdzie, do bycia jednoznacznym (albo wierzę, albo nie) i do brania na siebie konsekwencji, które z tego wynikają.
Słyszymy ostatnio o „świeckich komuniach” czyli imprezach imitujących katolickie świętowanie, by dziecko niepraktykujące nie czuło się „gorsze”. Nie widzę w tym tak wielkiego zła i kłamstwa, jak w sytuacji, gdy posyłamy latorośl do kościoła oraz komunii, mając świadomość, że to jego pierwsza i ostatnia na wiele lat spowiedź, i komunia pożegnalna. Niestety, znam dzieci, które zaraz po zakończeniu białego tygodnia ogłosiły, że w czwartej klasie wypisują się z lekcji religii, bo nie jest im już potrzebna. Impreza się odbyła, nie ma co się dalej męczyć.
Nie jest to jednak problem wynikający z decyzji dzieci, ale nas – dorosłych. Przez ostatni rok widziałam wiele bardzo skrajnych postaw, gdy mój syn przygotowywał się do przyjęcia sakramentów razem ze swoją klasą, w naszej parafii. Nasz wybór był świadomy, przemyślany, przemodlony. Wiedzieliśmy, że to dobra droga dla naszego dziecka, ale nie spodziewałam się wtedy, że mnie samą będzie tyle kosztować.
Teksty „oby do maja i będzie spokój” okazały się tylko banalnym wstępem, choć początkowo nie potrafiłam się z nimi pogodzić. Trudniejszym było dla mnie słuchanie, jak inni źle mówią o księdzu - również przy dzieciach, które to powtarzały - a później posyłanie ich na katechezy i do spowiedzi u tego samego człowieka. Bolesne dla mnie było patrzenie na dzieciaki, które rodzice odstawiają pod drzwi kościoła, a sami do niego nie wchodzą. Pretensje o ilość spotkań i o to, że ksiądz kazał nauczyć się formułki spowiedzi, zmiażdżyły mnie totalnie.
Spotkałam się ze ścianą, zostałam wybita z iluzji. Mam wokół wielu wierzących i praktykujących rodziców, ale niestety trafiali się i tacy, którzy wysyłali dziecko, bo wypada, bo tradycja, bo mam prawo i kto mi zabroni.
Nie strój, prezenty czy imprezy są największą patologią pierwszokomunijną, ale to, że robimy sobie szopkę z Kościoła, sakramentów, z samego Boga. Ośmieszamy się, krzywdzimy dzieci, które dostają z różnych stron odmienne przekazy, robimy coś zupełnie bez sensu. Po co? Nie wiem…
Marzy mi się by ta szopka się skończyła, by do kościoła przychodzili ludzie, dla których Bóg i sakramenty, które nam dał, miały choćby minimalną wartość. Tak, by być dla siebie wsparciem w drodze, a nie kimś, kto wszystko neguje, ośmiesza i infantylizuje. Bądźmy poważni, nie róbmy własnym dzieciom wody z mózgu. Nie wrzucajmy ich w coś, w czym sami nie mamy ochoty uczestniczyć, na tym chyba polega zwyczajna ludzka dojrzałość…
Skomentuj artykuł