Recepta na kryzys Kościoła

Recepta na kryzys Kościoła

Kryzys jest. To wiemy. Z lekarstwem na niego trochę jak z lekarstwem na raka: ciągle w trakcie wynajdywania. Mnóstwo rzeczy się nie sprawdza. W ostatnich tygodniach czytałam przynajmniej kilka wypowiedzi w jednym tonie: wiemy, co nie działa, nie wiemy, co zadziała. Próbujemy. Raz działa, a raz nie. Nie da się przewidzieć.

I tak jest, że nie umiemy w Kościele przewidywać skutków naszych działań ewangelizacyjnych: nie zależą tylko od nas. Są tajemnicą, zagadką. Nie z każdych pięciu chlebów wyżywimy cały tłum. Może dlatego nie bardzo wciąż umiemy w strategię, w długofalowe, skuteczne plany – bo trzeba się w nich bardzo uzależnić od Słowa, od Ducha, od rozeznania, porzucić swój pomysł i przywiązanie do swojej wizji sukcesu ewangelizacyjnego albo przyjąć korekty Szefa, w ludzkiej ocenie często naprawdę nierozsądne. I zmuszające do zejścia z naszych dobrze już wydeptanych, znanych, bezpiecznych ścieżek.

Dlatego na kryzys łatwiej jest - zwłaszcza instytucjonalnej części Kościoła - reagować z dołu. Gdy się już wydarzy. Gdy powstanie raport, gdy ktoś inny nakreśli obraz rzeczywistości. Wtedy można reagować. Mogłabym z goryczą powiedzieć: wtedy napisać list pasterski, ale to jednak byłoby krzywdzące, bo działania są w Kościele naprawdę różnorodne.

DEON.PL POLECA

Więc jest w działaniach Kościoła ta stara, dobra zachowawczość: młyny Boże mielą powoli, nie ma co się spieszyć z podejmowaniem decyzji, na nowinki należy patrzeć podejrzliwie – i ona się w części sprawdza, a przynajmniej czasem nie pozwala podjąć złych decyzji. Ale w żywym Kościele, miejscy mieszkania Ducha, musi też być przestrzeń na spontaniczność i improwizację, która nie wynika z własnej inwencji niosących Ewangelię, ale z podpowiedzi Szefa, który często do swoich ludzi mruga i z uśmiechem mówi: a teraz zróbcie to zupełnie inaczej. Ja powiem, jak. I obserwujcie, co się będzie działo!

Potrzeba dużo odwagi i dużo pokory do takiej spontaniczności, ale bez niej Kościół wegetuje, zamiast kwitnąć. Tam, gdzie człowiek otwiera się na słowo Boga – tam Kościół żyje, gromadzą się ludzie, tam Bóg przychodzi w lekkim powiewie i zachwyca swoją bliskością. Tam nie trzeba się z lękiem zastanawiać, jak zatrzymać ludzi w Kościele, ale raczej nad tym, jak oni się wszyscy w środku zmieszczą.   

Tych drugich zmartwień jest ostatnio mniej. I chcielibyśmy na ten kryzys jakiejś prostej recepty ogólnopolskiej. Guzika, który wciśnięty od razu zadziała i zapełni kościoły ludźmi kochającymi Boga, żyjącymi życiem sakramentalnym, czytającymi Pismo Święte. Ale takiego guzika nie ma. Jest za to wrażenie, że nic już nie działa. Duszpasterze stają na głowie, a ludzie z Kościoła znikają. Odchodzą setki, przychodzą pojedyncze osoby. Nie zdają egzaminu ani wielkie eventy modne jeszcze przedwczoraj, ani indywidualne duszpasterstwo coraz bardziej na topie dzisiaj, ani programy duszpasterskie. Do tego środowiska nieprzychylne Kościołowi z mrówczą pracowitością produkują  wielopłaszczyznowy przekaz dowodzący,  że w Kościele nie ma już czego szukać, a sam Kościół jest bezradny i nie wie, co robić.

To fakt: ostatnio często, zbyt często, nie wiemy w Kościele, co teraz robić. Zderzamy się z własną nieskutecznością. Nasze pomysły okazują się chybione. Trwa to mniej więcej od momentu, w którym Kościół… powstał. Gdy rozpaczliwie chcemy robić Bogu Kościół tak, żeby był zadowolony, i prosimy Go, żeby stanął z boku i nie przeszkadzał, zaliczamy porażkę za porażką.

I te porażki jest świetny punkt wyjścia. Bo Bóg kocha kryzysy. Jest mistrzem ostatniej minuty. Nie daje sobie psuć planów, a jeśli trzeba, modyfikuje je w naprawdę zaskakujący sposób. Jego wola jest jak niepowstrzymany strumień: gdy postawimy mu tamę w jednym miejscu, znajdzie inną drogę, aż dotrze tam, gdzie chce, i napoi to, co ma rosnąć. Gdy jeden człowiek mówi „nie” – Bóg nieustępliwie i z miłością szuka innego, który powie „tak” i zacznie współpracować przy kryzysach i ich twórczym wykorzystaniu po Bożej myśli. A tym, którzy chcą Mu robić Jego własny Kościół tak, żeby był zadowolony, pozwoli się zderzyć z porażką tyle razy, ile będzie trzeba, aż twórcy porażek nie przyjmą w końcu Jego propozycji współpracy. Jak tę propozycję najczęściej ludziom składa? Przez swoje Słowo: żywe i działające, choć ubrane w niezmienny kształt Biblii. Tyle podpowiada chrześcijańska praktyka kryzysu, w której mamy dwa tysiące lat doświadczenia.

No dobrze. Ale co z tą receptą?

Jestem przekonana, że jest nią włożenie maksymalnego wysiłku we wsparcie wszystkich ochrzczonych w osobistej lekturze Pisma Świętego. Codziennej. Osobista lektura. Choćby miała trwać dwie minuty, jak zachęca papież. Niechby przepisywali ją wszyscy doktorzy teologii w Polsce! Brak relacji z Pismem jest jak brak witaminy D. Nie da się jej magazynować w organizmie. Trzeba ją sobie wyprodukować albo suplementować. Innej opcji nie ma. I w wierze też innej opcji nie ma: słowa Hieronima, że nieznajomość Pisma jest nieznajomością Chrystusa, w zasadzie mógłby zamknąć temat. Ale pociągnijmy go jeszcze: jeśli nie znam Biblii, nie znam Jezusa, a jak Go nie znam, to nie zależy mi na relacji z Nim w sakramentach, a wtedy nie zależy mi na Kościele, w którym spotykam całą Trójcę, w Słowie, sakramentach i we wspólnocie. Jeśli nie czytam Biblii, jest mi bardzo trudno to zobaczyć i usłyszeć Bożą propozycję współpracy, bo On właśnie Słowo Boże sobie wybiera jako uprzywilejowany sposób rozmowy z nami.  

Gdy poprosiłam Chat GPT o list pasterski na niedzielę biblijną, napisał w nim, że w każdej parafii jest grupa biblijna, do której można dołączyć. Wytknęłam mu nieznajomość polskich realiów, ale widzę w także pewną bolesną logikę: skoro katolicy są ludźmi żywego Słowa, jak sobie wyobrazić parafię, w której się ludzie nie spotykają, by to Słowo czytać? Przecież to podstawa.
No właśnie.

Nawrócenie, które sprawia, że nie trzeba nikogo zatrzymywać w Kościele, bo nie zamierza nigdzie z niego odchodzić, jest tajemnicą. Kocham słuchać historii nawróceń, które często można streścić w trzech punktach: pierwszy - przypadkiem zobaczyłem kawałek Biblii, drugi -  poczułem żywą obecność Boga, co do którego nie byłem nawet pewny, czy istnieje, trzeci -  nabrałem znikąd zdumiewającej pewności, że On jest po mojej stronie i Mu na mnie zależy.

Gdzie w takich historiach jest rola ludzi Kościoła w Polsce w dobie kryzysu? Jest ukryta w słowie „przypadkiem”. W takim działaniu, żeby nienachalnie, bez nacisku, bez chwalenia się swoją wiedzą i pobożnością, „przypadkiem” sprawiać, żeby ludzie wokół natykali się na Pismo Święte. Nieustannie, naturalnie, codziennie.
Ludzie, zróbmy to wreszcie.  

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Marta Łysek

Zło jest bliżej niż ci się wydaje…

Sokółka, mała urokliwa miejscowość na Podlasiu. Spokojne życie mieszkańców przerywa zagadkowe zaginięcie proboszcza. Strach i napięcie potęguje wiadomość, że w okolicy doszło do brutalnej zbrodni.

Grzegorz Sobal, kiedyś...

Skomentuj artykuł

Recepta na kryzys Kościoła
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.