Rzeczy, które pomagają mi nie stracić wiary w chwilach kryzysu
O kryzysie Kościoła, kryzysie wiary ludzi wierzących, odejściach, załamaniach skandalami i zwykłą bucowatością ludzi, którzy mieli służyć, a zaczęli wymagać obsługiwania, mówi się nieustannie. I często nie jest łatwo utrzymać się na powierzchni, gdy zatapiają nas kolejne złe wiadomości. Bo o skandalach jest głośno, a o sposobach na kryzys o wiele ciszej.
I choć to nie do końca temat na felieton, wyjątkowo pozwolę sobie na tekst bardzo osobisty: o sposobach na kryzys spowodowany Kościołem, które skutecznie mnie ratują od ponad dwudziestu lat.
Sakramenty i życie w stanie łaski uświęcającej
Moja duchowa baza to sakramentalne życie w stanie łaski uświęcającej. Do tego, by tak żyć, jest potrzebna odpowiednio częsta spowiedź i przynajmniej niedzielna Eucharystia. Pomaga też świadomość obowiązków i przywilejów (oraz dużej ilości różnych łask), które są dla mnie przygotowane ze względu na ścieżkę życiową, którą wybrałam – czyli sakramentalne małżeństwo.
Zdecydowanym plusem życia w stanie łaski uświęcającej są według mnie dwie rzeczy. Pierwsza to dobra relacja z Bogiem, taka, w której umiem odróżnić Jego głos od innych głosów, a moje serce jest otwarte na Jego podpowiedzi i sugestie. Druga to zminimalizowanie złemu duchowi możliwości manewru. To nie znaczy, że trzyma się zawsze z daleka, bo często sprawdza po kolei wszystkie moje duchowe furtki, którymi kiedyś udało się mu dostać do ogrodu mojego życia. Ale stanu łaski uświęcającej się wyraźnie boi, bo wtedy stoi za mną Ktoś, kto budzi w nim słuszny strach i skłania go do szukania sobie innej ofiary.
Czytanie Pisma Świętego i rozmowy z Bogiem
Te dwie rzeczy wyglądające na oddzielne są u mnie mocno połączone: to właśnie w słowie z dnia najłatwiej mi usłyszeć głos Boga. Oraz Jego odpowiedzi na moje pytania, których w kryzysie mam zazwyczaj mnóstwo. A że znam się już z Nim dobrze i wiem, że nie przeszkadza Mu moja bezczelna szczerość, potrafię z równym zapałem dziękować Mu za piękno, które wokół mnie stwarza i strzelać focha, gdy dzieje się coś, czego nie chcę i nie rozumiem.
Wtedy w naszych rozmowach rządzą pytania zaczynające się od „no ale dlaczego…” i jak nic przypominam moje najmłodsze dziecko, zadające mi milion właśnie takich pytań. Różnica jest taka, że dobrze znam Jego niewyczerpaną cierpliwość do mnie, czułość i poczucie humoru i wiem, że jestem w tej rozmowie w o wiele lepszej sytuacji, niż moje dziecko w rozmowie ze mną.
Jak mi to pomaga na kryzys? Te rozmowy i Jego wyjaśnienia (a czasami zwrócenie mojej uwagi na coś zupełnie innego i olśniewająco nagła, kompletna zmiana perspektywy) nie tyle kończą w jednej chwili mój ciężki impas, co pomagają mi przez niego przejść łagodniej i wykorzystać rozwojowy potencjał, jaki jest schowany w każdym kryzysie. Boże wsparcie i łaska bardzo ułatwiają mi zaakceptowanie zmiany, która musi nastąpić we mnie, żeby kryzys się skończył – i nie znam nikogo innego, kto tak genialnie potrafiłby mnie ogarnąć w złej chwili.
Uwielbienie
Wspaniała rzecz, gdy wszystko idzie w życiu dobrze, i najbardziej wymagająca modlitwa, gdy nic nie układa się tak, jak chciałam. A jednocześnie kluczowe i fundamentalne zadania każdego, kto jest ochrzczony. W chwilach kryzysu spowodowanego cudzymi przegięciami, jak kolejne seksualne skandale z udziałem duchownych, ratuje mnie przed zatonięciem w poczuciu beznadziei i przed frustrującą bezsilnością. Pomaga zyskać inną perspektywę i z pokorą uznać, że nie wiem wszystkiego, a moje istnienie jest w rękach Wszechmogącego i choćby mi się wydawało, że chce dla mnie najgorzej – to nie jest prawda, tylko kryzysowa pokusa. Uwielbienie, czasem we łzach i z zaciśniętymi zębami, jest na nią najskuteczniejszym lekarstwem.
Reguła życia
Mała rzecz, którą robię, by pracować nad swoim życiem. To też jedna z siedmiu wskazówek, którą podpowiada mi osobista formacja w Ruchu. Nie jest wzięta z kosmosu, wynika z analizy, obserwacji i wyciągania wniosków z tego, co się dzieje na bieżąco w mojej codzienności. To nie żadne wielkie duchowe zadanie, godziny na modlitwie ani wyśrubowane zobowiązanie – choć będą tacy, którym to właśnie posłuży. To jedna, mała rzecz, dobry nawyk, który buduje moją codzienność. Narzędzie krok po kroku zmieniające sprawy, którymi się przejmuję i na które chcę mieć wpływ. I gdy pojawia się w moim życiu poczucie bezsensu i bezradności, ten mały, dobry nawyk pozwala mi się nie rozsypać i zachować minimum potrzebnej dyscypliny, która wyciągnie mnie z zachłannego bagienka duchowej ciemności.
Samotność i cisza
Czyli czas na przegryzienie i przemyślenie problemów, które mnie dobijają i na które nie mam wpływu, choć one mają wpływ na mnie i moje życie. Mocno o ten czas walczę, gdy jest mi potrzebny, i staram się dostrzegać go w każdych okolicznościach, w których jest mi dany – nawet takich, jak nieoczekiwany, samotny tydzień spędzony na L4 w łóżku.
Właśnie dlatego co jakiś czas jadę sama w góry – samotna wędrówka, podczas której moje myśli mogą swobodnie krążyć i nie jestem zobowiązana do towarzyskich rozmów, bardzo pomaga układać sprawy w głowie i sercu, a góry to dla mnie uprzywilejowane miejsce Bożej obecności. Co jakiś czas szukam też chwilowej pustelni – mam pewien ulubiony dom rekolekcyjny na drugim końcu Polski, do którego kocham przyjeżdżać, gdy stoi pusty i mogę nie widziana przez nikogo płakać w kaplicy i siedzieć w nocy na posadzce przed tabernakulum, wdychając Bożą obecność i wydychając wszystkie lęki, smutki i grube niepokoje, które w serce wrzuciły mi cudze i moje własne grzechy i zaniedbania.
Cisza, w której w tajemniczy sposób Bóg dotyka serca, i samotność, która jest pełna Jego obecności, przynoszą mi pokój i dają odwagę do patrzenia na wszystkie trudności piętrzące się na drodze mojego Kościoła jak na wyzwania, które On nam rzuca dla wzrostu i oczyszczenia – a nie jak na znaki niechybnego końca i ostatecznego rozkładu.
Różaniec
Muszę się przyznać, że w momentach kryzysu niespecjalnie wychodzi mi głębokie rozważanie wydarzeń z życia Jezusa. O wiele bardziej przypominam wtedy malucha, który szarpie mamę za spodnie i marudzi: mamusiu, mamusiu, zrób to, mamusiu, powiedz mu, mamusiu, nie chcę, mamusiu, słuchaj, mamusiu, zobacz, mamusiu, przytul…
Nie ma w tym nic ze spokojnego zanurzania się w chrześcijańskiej medytacji, jest tylko wypowiadanie słów i wyobrażanie sobie jednego obrazu: jak Ona to ogarnia i wyprasza dla mnie u Boga to wszystko, co jest mi potrzebne, żeby przetrwać, a na co sama w mojej czarnej dziurze kryzysu za nic nie wpadnę. A z wszystkich tajemnic przydają mi wtedy się tylko dwie: cud w Kanie i zesłanie Ducha, by przypominać Bogu, że zamienił wodę w wino, więc mógłby coś podobnego zrobić ze mną i że zesłał Ducha, po którym wszyscy zaczęli rozumieć, o co chodzi, a ja też tego desperacko potrzebuję.
Kryzysy są i będą. Kościół też
Jako puentę chcę zostawić Ci jedną myśl. Nie pamiętam, u kogo ją usłyszałam, ale została mi w głowie. Brzmi prosto: Jezus założył Kościół i nie wycofał swoich udziałów. Ta perspektywa też mi pomaga, gdy wybucha kolejny skandal, wychodzi na jaw kolejne zaniedbanie i grzech. Nie zostaliśmy z tym sami. On tu jest. I działa. A Jego łaska rozlewa się pośród nas jeszcze szerzej jak lekarstwo: dokładnie tam, gdzie jest już naprawdę źle, choć nie zawsze widać to od razu.
Skomentuj artykuł