Sami księża nie uratują Kościoła
Sądzę, że na niewiele zda się nawet wielka liczba księży, jeśli nie nastąpi zmiana modelu funkcjonowania Kościoła oraz reforma formacji kapłanów jak i wiernych świeckich - pisze Dariusz Piórkowski SJ.
O. Józef Augustyn SJ komentując wyniki badań Instytutu Statystyki Kościoła z roku 2017 słusznie zauważa, że niewielki wzrost liczby wiernych na mszach w niedzielę nie może być powodem do dumy. Cyfry wszystkiego nie mówią. W tym punkcie podzielam zdanie Autora. Różnimy się jednak gdzie indziej. O. Augustyn SJ twierdzi, że "w długofalowym prognozowaniu uczestnictwa wiernych w praktykach religijnych decydujące są powołania kapłańskie oraz postawa i całe zachowanie księży". Zgoda. Wiara wiernych w dużym stopniu zależy od wiary i zachowań księży. Podobnie wiara księży od wiary wiernych. Ale ciągłe nawracanie się samych księży to tylko jeden z istotnych czynników, którego pozytywne wzmocnienie może przyhamować spadek uczestnictwa wiernych w życiu Kościoła. Ale to nie wystarczy. Wiara wiernych zależy też od samych wiernych.
Sądzę, że na niewiele zda się nawet wielka liczba księży, jeśli nie nastąpi zmiana modelu funkcjonowania Kościoła, formacji kapłańskiej i samych wiernych. Jeśli ochrzczeni (duchowni i świeccy) nie poczują w swoim życiu "dotyku Boga", jeśli cała wiara będzie się opierać tylko na przynależności, tradycjach, udzielanych i "zaliczanych" sakramentach, na prawie i moralności, fala praktycznych odejść z Kościoła (nie przez formalną apostazję, lecz zwykłe zobojętnienie) będzie rosnąć.
Czy męczennicy pierwszych wieków, ale i w naszych czasach, cieszyli się jakimkolwiek wsparciem społeczeństwa, prawa, kultury, a nawet sąsiadów? Znikomym. A jednak oddawali i oddają życie za Jezusa. Często w samotności i opuszczeniu przez ludzi, nie przez Boga. Gdyby kierowali się samym Prawem Kanonicznym, którego nawiasem mówiąc dawniej nie było, obawiam się, że nie znaleźliby takiej odwagi i nie pozostaliby wierni Bogu. Rozpalał ich inny ogień. Natomiast my się ciągle oburzamy, kierując się po trosze zdrowym rozsądkiem, że różne sposoby prześladowań chrześcijan to anomalia. Przecież Jezus zapowiadał, choć zapewne nikomu tego nie życzył, że akurat ten rodzaj cierpienia nie będzie oszczędzony Jego uczniom, jeśli oczywiście będą szli drogą Pańską, bo w ten sposób będą o Nim świadczyć. Prześladowania są według Ewangelii probierzem autentyczności życia uczniów Chrystusa. Z kolei zdziwienie na wieść o prześladowaniach, zrozumiałe po ludzku, wiąże się też z tym, że bardziej widzimy w Kościele instytucję niż Ciało Chrystusa, bardziej marzymy o ludzkich wpływach w świecie i o naszej pozycji niż na przyjęciu trudnej, ale ewangelicznej perspektywy pozornej porażki, o której mówi Jezus.
Karl Rahner SJ pisał przed 40 laty, że w niedalekiej przyszłości duchowość i wiara chrześcijan nie będzie już wspierana przez czynniki socjologiczne, np. przez fakt, że wszyscy Polacy mają być katolikami. W każdym razie zdrowy rozsądek i społeczne motywatory nie wystarczą do tego, aby tę wiarę zachować i nią żyć. Ta przyszłość stała się już teraźniejszością. Często zmiana miejsca zamieszkania czy to w Polsce, czy wyjazd poza jej granice, powoduje drastyczne ograniczenie praktyk religijnych lub ich porzucenie przez katolików. Powód? Życie w niesprzyjających kulturowo i religijnie środowiskach. Obnaża się wówczas brak wewnętrznego ognia. Rahner uważa, i to również dzieje się na naszych oczach, że wiara przetrwa tylko dzięki "osobistemu bezpośredniemu doświadczeniu Boga i Jego Ducha w poszczególnym człowieku". Niemiecki teolog cytuje w tym miejscu znane słowa, że "chrześcijanin przyszłości będzie albo mistykiem albo nie będzie go wcale". Zgadzam się z nim, że wzrost i umocnienie wiary (niekoniecznie mierzony w liczbach) stanie się możliwy dzięki ożywieniu mistycznego wymiaru życia chrześcijańskiego. Nie w znaczeniu nadzwyczajnych fenomenów: wizji, przeżyć i ekstaz, lecz prostej kontemplacji Boga, doświadczenia Jego działania, poznania Pana i tego, co dla nas czyni, a nie tylko tego, czego od nas wymaga.
Mistyka to najpierw zdolność rozpoznawania Bożych darów w świecie. Mówi o tym sam Jezus, kiedy każe przypatrzeć się ptakom w powietrzu i liliom na polu, które nie pracują, a jednak udaje im się przeżyć i nawet są całkiem zadbane i ładne. O. Michael Casey w książce "Fully human. Fully divine" twierdzi, że mistyczne doświadczenie polega na tym, aby wierni byli poruszeni nie tylko tym, co ten lub tamten nawet najmądrzejszy i błyskotliwy kaznodzieja mówi, lecz aby poczuli się wewnętrznie dotknięci Słowem, zmotywowani do działania, do nawrócenia, do dobra. To się może dokonać także wtedy, gdy rozważa się Słowo Boże w domu. Celem jest spotkanie z Bogiem, które pozwoli wierzącym odkryć, że ich zwykłe codzienne życie jest powołaniem, misją, dalszym współstwarzaniem świata, współpracą z Bogiem, a nie tylko wypełnianiem jakichś religijnych obowiązków. Takie doświadczenie nie jest wyłącznym dziełem księdza, lecz działaniem łaski. Niemniej, rzecz jasna, wiele zależy od tego, jak sam ksiądz postrzega powołanie chrześcijańskie, działanie Boga, jak rozważa i rozumie Ewangelię, jak się modli i współpracuje z Bogiem i wierzącymi. A potem jak przekazuje te sprawy zza ambony.
Boga nie doświadcza się tylko podczas modlitwy i kultu. Spójrzmy dla przykładu na to, jak wygląda przeciętne duszpasterstwo chorych w szpitalach, domach opieki i hospicjach. Najczęściej ogranicza się do sprawowania sakramentów. Wspaniale. Tyle że chorzy potrzebują również obecności, bliskości, rozmowy, wysłuchania, towarzyszenia. Czasem bardziej niż samych sakramentów. Przez te ludzkie gesty również przychodzi do nich Bóg. W ten sposób można Go również doświadczyć. I to nie jest żaden protestantyzm czy humanizm. Niestety tak pojęte wspieranie wiernych wykracza poza pewien szablon i wizję duszpasterstwa, ale często także, bez winy duszpasterza, poza jego możliwości czasowe, kiedy wykonuje posługę w szpitalu obok innych zaangażowań. Nie wystarczy więc wzrost powołań, jeśli gruntownie nie przemyśli się i nie zreformuje sposobu obecności i posługi kapłanów, a także świeckich w dzisiejszym świecie. Powielamy często modele, które nie są już odpowiednie w obecnych warunkach. Jak powiadał były generał jezuitów o. Adolfo Nicolas SJ:"Potrzeba tutaj więcej, ale nie tego samego".
Wydaje mi się, że nawet jeśli człowiek będzie miał osobiste doświadczenie Boga, to jeszcze pozostaje mu coś istotnego i głęboko ewangelicznego do "pozyskania". Wierzący chrześcijanin potrzebuje wspólnoty, zakorzenienia w grupie braci i sióstr, którzy idą tą samą drogą, dzielą się wiarą, wspierają się, modlą się za siebie, pomagają w potrzebie. Nie wierzymy w pojedynkę. Osobiste mistyczne doświadczenie musi być włączone, ale też uzupełniane i dzielone w doświadczeniu wspólnoty, w której działa Pan.
W ostatnią niedzielę poruszyło mnie pierwsze czytanie z księgi Nehemiasza. Czytaliśmy starożytną relację o początkach nabożeństwa słowa, prototypie liturgii słowa w Kościele, kiedy to cały lud słuchał Prawa Mojżeszowego. Ciekawe są jednak okoliczności tego wydarzenia. Przede wszystkim, Izraelici po powrocie z wygnania babilońskiego już się osiedlili i wstępnie ustatkowali. Mieli dach nad głową, jedzenie, jako takie bezpieczeństwo, może i pracę. Ale poczuli, że czegoś im jeszcze brakuje. Byli głodni Słowa, spragnieni "odbudowania" duchowej strony życia. Zapragnęli usłyszeć Prawo, które w dawnych czasach uczyniło z nich lud, dało im nową tożsamość. I to nie kapłani wyszli z inicjatywą czytania Prawa, lecz ludzie "domagali się od pisarza Ezdrasza, by przyniósł księgę Prawa Mojżeszowego, które Pan nadał Izraelowi" (Ne 8, 1) Tak bardzo łaknęli Słowa, że gdy go słuchali, w którymś momencie się popłakali. Och, jak bardzo bym tego pragnął w naszym Kościele. Czasem trudno uprosić kogoś, żeby zbliżył się do ołtarza i przeczytał czytanie w niedzielę, jakby pojawienie się w prezbiterium wykluczało społecznie lub porażało jakąś chorobą.
I z tym wiąże się jeszcze jedna myśl. O. Józef Augustyn pyta, dlaczego film "Kler" cieszył się tak wielkim zainteresowaniem wśród wiernych. Niewątpliwie ma rację, że niechęć i negatywne doświadczenia związane z księżmi odgrywają tutaj jakąś rolę. Na film poszli jednak także wierni, może niezbyt wielu, którzy na co dzień współpracują z kapłanami w parafiach. I wracali do domu ze zwieszonymi głowami, bo czuli, że w pewnym sensie bieda tych kapłanów dotyczy także ich. Księża są wzięci z ludu, nie z kosmosu.
Myślę, że jednym z powodów tak wysokiej oglądalności jest powszechne utożsamianie Kościoła głównie z księżmi, ponieważ te wciąż spore "liczby" chodzących do kościoła w naszym kraju nie czują się Ludem Bożym i żywą częścią organizmu Kościoła. Dlatego zachowują dystans. Widzą w nim księży jako nauczycieli moralności i funkcjonariuszy, a nie braci idących wspólną drogą wiary. Zresztą sami księża tak się często kreują, choć trzeba przyznać, że już się to powoli zmienia. Ale nie odgórnie.
Namysł nad reformą musi więc iść w tym kierunku: Co zrobić, aby wierni przychodzili jak do Ezdrasza i błagali o Słowo, o objaśnienie, o wsparcie? Cóż takiego przedsięwziąć, aby poczuli, że mogą Pana doświadczyć i wiedzieli, że może się to wydarzyć w Kościele, z jego ogromnym bogactwem darów, łask, wspólnoty, pism, mądrości i świętych? A nadto, i bynajmniej nie na końcu, czy współcześni Ezdrasze są jednak gotowi, by budzić te pragnienia wśród wiernych i wychodzić im naprzeciw z właściwą posługą i pokarmem, zawsze z zastrzeżeniem, że nie będą to tłumy? Jeśli się bowiem nie budzi pragnień, nie trzeba też ich zaspokajać. Ale bez pragnień wiara obumiera. Nawet jeśli będziemy mieli wspaniałe świątynie i pełno powołań kapłańskich.
Dariusz Piórkowski SJ - rekolekcjonista i duszpasterz. Pracuje obecnie w Domu Rekolekcyjnym O. Jezuitów w Zakopanem. Jest autorem m.in. Książeczki o miłosierdziu
Skomentuj artykuł