Synod i małżeńska skrucha
Co znaczy bowiem doprowadzić człowieka do skruchy? Jakimi środkami? Czy dokonuje się to przez ukazanie ogromu grzechu? A może poprzez zaprezentowanie wielkości łaski?
Niektórzy sugerują, że nie sposób uciec od języka groźby. Nie wiem. Każde z tych rozwiązań ma swoje mocne i słabe strony. Zacheusz nawraca się dzięki wielkości udzielonej mu łaski. Ale ona przecież nie wzrusza niewdzięcznego dłużnika z przypowieści Jezusa! Zdaje się, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
W Watykanie trwa Synod. Jedni spodziewają się, że ojcowie synodalni wprowadzą zmiany, które pozwolą osobom po rozwodzie, a w ponownym związku, na przystępowanie do spowiedzi i komunii świętej. Inni natomiast mają nadzieję, że biskupi zgromadzeni w Watykanie zachowają dotychczasową dyscyplinę. Jedni i drudzy wytaczają swoje argumenty Jednym i drugim należy jednak przypomnieć również o ograniczeniach ich dowodzenia.
Zwolennicy stanowiska Waltera Kaspera powinni pamiętać, że jego odwoływanie się do praktyki Kościoła pierwotnego, który jakoby miał być o wiele bardziej liberalny w rzeczonej kwestii nie do końca odpowiada rzeczywistości. Przypomniał o tym chociażby kardynał Walter Brandmüller. Jego wypowiedź została zamieszczona w 55 numerze Christianitas. Mnie osobiście dziwi, że kardynał Kasper pominął wnikliwe badania jezuity ojca Henri Crouzela. Czy jego analiza postawy Kościoła pierwotnego wobec praktyki rozwodu była źle przeprowadzona? A może została pominięta, gdyż nie odpowiadała tezom niemieckiego purpurata? Nie zapominajmy również o tym, że jego krytyka deklaracji Dominus Iesus (przygotowanej przez ówczesnego kardynała Ratzingera) okazała się nieco chybiona, czego nie omieszkano mu wytknąć. To wszystko razem wzięte powinno nas uczyć jednego - sam tytuł (czy to kościelny czy uniwersytecki) nie jest rękojmią nieomylności.
Ci natomiast, dla których ostoją są poglądy strony przeciwnej nalegającej, aby nie wprowadzać żadnych zmian w dopuszczeniu rozwodników ponownie zaślubionych do komunii świętej muszą odpowiedzieć jak zrealizować słuszne postulaty kardynała Napiera z RPA, który mówi, że należy znaleźć rozwiązania, które doprowadzą te osoby do skruchy i przybliżą ich do wspólnoty oraz pozwolą im poczuć, że są na nowo w Kościele. Wspominał o tym w swoim felietonie Konrad Sawicki. Tutaj nie wystarczą pobożne westchnienia.
Co znaczy bowiem doprowadzić człowieka do skruchy? Jakimi środkami? Czy dokonuje się to przez ukazanie ogromu grzechu? A może poprzez zaprezentowanie wielkości łaski? Niektórzy sugerują, że nie sposób uciec od języka groźby. Nie wiem. Każde z tych rozwiązań ma swoje mocne i słabe strony. Zacheusz nawraca się dzięki wielkości udzielonej mu łaski. Ale ona przecież nie wzrusza niewdzięcznego dłużnika z przypowieści Jezusa! Zdaje się, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi.
Ten konflikt pokazuje czym właściwie będzie musiał zająć się rozpoczęty Synod. On w gruncie rzeczy dotyczy kryzysu eucharystii. I jest to, mimo wszystko kryzys, który dotyczy przede wszystkim Kościoła zachodniego. Raz jeszcze mamy do czynienia z eurocentryzmem naszego Kościoła. Nasze duszpasterstwo opiera się bowiem na kulcie eucharystii. I ten kult w naszym obszarze cierpi na dwojaki deficyt. Z jednej strony zaczyna nam brakować tych, którzy mogą wypowiedzieć słowa konsekracji. Brakuje kapłanów. Być może udałoby się to rozwiązać zniesieniem celibatu i wprowadzeniem praktyki, że w poszczególnych wspólnotach Mszę świętą mogą odprawiać żonaci mężczyźni. Być może udałoby się to rozwiązać "importem" księży z Kościołów, w których wciąż powołań kapłańskich nie brakuje. Więcej, jest ich nadmiar. Ale jak długo taka praktyka może trwać? Z drugiej strony kryzys duszpasterskiego oparcia się na Eucharystii uwidacznia się i w tym, że coraz więcej wierzących (i praktykujących) z racji swojej sytuacji egzystencjalnej nie może (zgodnie z doktryną Kościoła) przystępować do komunii świętej. Dotyczy to żyjących w związkach niesakramentalnych czy konkubinatach. Nie wiem czy stanowią większość naszych parafii. Wiem, że ponad połowa dzieci chrzczonych w mojej parafii pochodzi właśnie z takich związków!
Obydwie frakcje ojców synodalnych, o których wspomniałem wcześniej, wychodzą z założenia, że eucharystia stanowi kręgosłup naszego duszpasterstwa. I mam wrażenie, że w jakiejś mierze i jedni i drudzy tę eucharystię instrumentalizują. Dla jednych staje się Ona (wbrew nauczaniu Kościoła) nagrodą. Dla drugich (wbrew nauczaniu Kościoła) narzędziem swoistej marginalizacji. Obydwie strony pozostają w takim zwarciu, które nikogo nie czyni ani przegranym ani wygranym. Okazuje się to męczące i jałowe na dłuższą metę.
Ów kryzys i swoistą niewydolność wspólnoty Kościoła widać chociażby teraz kiedy rozpoczynają się przygotowania do przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej dzieci. Przychodzą do parafii ich rodzice, których sytuacja sakramentalna jest zróżnicowana. Jedni żyją w małżeństwie, drudzy żyją w związkach niesakramentalnych lub w konkubinatach. Dla zdecydowanej większości tych rodziców życie sakramentalne (coniedzielna Eucharystia, codzienna modlitwa i spowiedź) stanowi obcość.
Wydaje się, że nasze duszpasterstwo zostaje pognębione przez automatyzm przyjmowania Komunii świętej. Z tego automatyzmu wynika, że należy się ona tym, którzy nie popełnili grzechu ciężkiego. Czy to jednak oznacza wewnętrzną dyspozycję chrześcijanina do bycia w komunii z Panem?
Co w takiej sytuacji można zaproponować?
Przychodzi mi na myśl postulat świętego Jana Pawła II, sformułowany w kilku Jego dokumentach, że nasze duszpasterstwo winno być oparte o sakrament chrztu. To oczywiście nie oznacza opozycji wobec duszpasterstwa eucharystycznego. W mojej ocenie jest to jednak znaczące przestawienie akcentów. Punktem wyjścia jest chrzest i powinności (oraz godność) z niego wynikające. Wydaje się, że jest to taka płaszczyzna, na której spotkać mogą się ci, którzy żyją w małżeństwach i ci, którzy żyją w sytuacji nieregularnej (w opinii Kościoła). W chrzcie mamy przed sobą punkt wyjścia. I do niego zaczynamy. Eucharystia majaczy nam na horyzoncie, ale nim do niej dojdziemy miną lata.
Skomentuj artykuł