Szpitalny świat i ubóstwienie stanu bierności

Szpitalny świat i ubóstwienie stanu bierności
(fot. cathopic.com)

Pewnego razu spędziłem sześć dni w miejscu odległym jedynie o dziesięć minut jazdy od domu, a mimo to był to miejsce tak obce mojemu doświadczeniu jak Botswana czy Katmandu. Otóż stałem się mieszkańcem świata szpitalnego.

Oszczędzę czytelnikowi męki szczegółów, lecz poddano mnie natychmiastowemu zabiegowi wycięcia wyrostka, a następnie kolejnej operacji, która była konieczna z powodu komplikacji. Oczywiście, jako ksiądz wielokrotnie odwiedzałem świat szpitalny, lecz nigdy nie przebywałem w nim przez dłuższy czas. Świat ten ma swe własne zupełnie unikalne rytmy, obyczaje, język i systemy semiotyczne. Przystosowanie się do nich jest tak samo złożone jak przyzwyczajanie się do pobytu we Wiedniu, Paryżu czy Tokio.

Na przykład, normalny rytm dnia i nocy jest w szpitalu zakłócony i wywrócony do góry nogami. Ma się jedynie mglistą świadomość ruchu słońca po niebie, a ludzie pakują ci się do pokoju tak samo regularnie o drugiej w nocy, co o drugiej po południu. Często pytałem odwiedzających nie tylko która godzina, ale też czy jest rano czy wieczór. Podobnie i zwyczajne różnice między tym, co prywatne, a tym, co publiczne, w szpitalu po prostu znikają. Jak wiele lat temu mówiła mi mama po długim powrocie ze szpitalnego świata, „Gdy wchodzisz do szpitala, wkładasz wstydliwość do małego woreczka i zostawiasz przy drzwiach. Gdy wychodzisz do domu, bierzesz ją z powrotem”. Pielęgniarki, salowe, studenci medycyny, lekarze, chirurdzy i inni pracownicy mają prawo do oglądania twej anatomii w zasadzie kiedy tylko chcą. Z początku mnie to przerażało, ale potem mniej lub bardziej się temu poddałem: „Czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby popatrzeć?”. Świat szpitalny ma własny odrębny język, w dużej mierze uwarunkowany liczbami: wartości ciśnienia krwi, temperatury, poziom hemoglobiny etc. Było to troszkę zabawne, jak szybko nauczyłem się prowadzić pogawędki z lekarzami i pielęgniarkami w tym zawiłym żargonie. Najgłówniejszą jednak cechą szpitalnego świata jest dla mnie bierność.

Gdy przekraczasz drzwi szpitala, po prostu przekazujesz swe życie w ręce innych ludzi. Transportują cię, badają, potem czekasz na wyniki (nieznośna tortura psychiczna, tak przy okazji), mówią ci, czemu jeszcze musisz się poddać, pobierają ci krew i tną twoje ciało. I gdy jesteś u kresu sił, sfrustrowany nad wyraz, i tak bardzo chcesz iść do domu, że już czujesz smak wolności, musisz czekać, aby dali ci na to pozwolenie. Wkładasz wstydliwość do małego woreczka i zostawiasz przy drzwiach, i tamże wkładasz swoją anatomię.

Jest w tym coś więcej niż ciekawostka psychologiczna. Ma dalekosiężne implikacje duchowe.

Leżąc na wznak w szpitalnym świecie, kołatało mi się po głowie wyrażenie „ubóstwienie stanu bierności”. Jest to werset z jednego z największych dzieł duchowych dwudziestego wieku, autorstwa francuskiego jezuity Pierre’a Teilharda de Chardina Środowisko Boże. W tym dziele pierwszorzędnej wagi Teilhard dokonał rozróżnienia między ubóstwieniem stanu aktywności a ubóstwieniem stanu bierności. Pierwszy stan jest szlachetnym posunięciem duchowym, polegającym na oddaniu Bożym celom swych osiągnięć i dokonań. Teilhard, będąc jezuitą z przekonania, pragnął poświęcić wszystko, co robił (a robił wiele) ad maiorem Dei gloriam – dla większej chwały Bożej. Czuł jednak, że postawa ta nie dorównuje zupełnie duchowej sile, jaką ma ubóstwienie naszego stanu bierności. Miał na myśli oddanie Bogu swego cierpienia, poddania Mu tego, co się z nami dzieje, tego, nad czym nie mamy władzy. Chorujemy; ktoś, kogo kochamy, nagle umiera; tracimy pracę; stanowisko, którego bardzo pragniemy, otrzymuje ktoś inny; jesteśmy niesprawiedliwie krytykowani; nagle stwierdzamy, że znajdujemy się w dolinie i cieniu śmierci. Doświadczenia takie przywodzą niektórych ludzi do rozpaczy, lecz osoby czujne duchowo powinny dostrzec w nich szczególnie potężną sposobność zjednoczenia z Bogiem. Chrześcijanin mógłby w tym kontekście mówić o uczestniczeniu w krzyżu Chrystusa. Jak dziwne jest w istocie to, że główną ikoną chrześcijaństwa nie jest coś, co wyrażałoby jakieś wielkie osiągnięcie czy działanie, ale przedstawienie czegoś strasznego uczynionego człowiekowi. Oznacza to, że cierpienie ofiarowane Bogu pozwala Mu na dążenie do celu z niezrównaną mocą.

W pewien sposób rozróżnienie Teilharda jest echem rozróżnienia św. Jana od Krzyża pomiędzy „czynnymi” a „biernymi” nocami duszy. Dla wielkiego mistrza z Hiszpanii noc ciemna nie ma nic wspólnego z depresją, a raczej z pozbywaniem się przywiązań, które powstrzymują nas od zupełnego zjednoczenia z Bogiem. To pozbywanie się może mieć formę świadomą i intencjonalną (noc
czynna), lub może to być coś, co musimy znosić. Jednym słowem, możemy sami pozbywać się przywiązań lub Bóg może robić to za nas. Święty Jan uważa, że to drugie jest o wiele potężniejsze i bardziej oczyszczające niż pierwsze.

Wierzę, że mój pobyt w obcym szpitalnym świecie ma dużo wspólnego z ubóstwieniem stanu bierności i z bierną nocą duchową. Oczywiście, że sam nie szukałbym drogi powrotnej do tego świata, lecz może Bóg znów mnie tam pośle. Obym miał łaskę przyjęcia tego jako daru.

jest biskupem pomocniczym diecezji Los Angeles. Założył katolicką wspólnotę World on Fire, jest uznanym autorem, mówcą i teologiem

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Szpitalny świat i ubóstwienie stanu bierności
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.